wtorek, 10 stycznia 2012

O Czarciej Jadaczce 1/2 (baśń psychologizująca)

Powiem wam tę historię, powiem. Tylko aby mnie nie łajajcie, jeśli wam się nie spodoba. Starym już, głowę mam nie tęgą i zdarza się, że coś tam sobie poprzeinaczam, pozamieniam, albo i poprzekręcam nawet. Ale jakby nie było, gawędę wam tu wysnuję. Może i koślawą, może i po części skłamaną, może i nudną, a może nawet kupy się nie trzymającą, ale za to z ziarnem prawdy gdzieś tam w splotach słów ukrytym. Tak to mi też tłumaczył ten, od którego ja przed wielu laty historię zasłyszałem – ha! kiedyż to było! – ten... ten... ten dziad taki, co to z cymbałami do nas przychodził. Nie powiem jak się zwał, bo mi to z pamięci już uleciało... albo i nawet nie uleciało, bo może on i się nijak nie zwał po prostu. Dziad to był z cymbałami, mówię, no i to wszystko. On mi to tę historię opowiedział. A skąd on wiedział? Zdaje się, że i jemu opowiedziano, że jakaś baba z trąbą mu to opowiadała, jak jeszcze mu wąs nie wyrósł. No już mówię, mówię, bo cosik mi się tu widzi, że się niecierpliwicie.

Tu gdzie teraz stoi nasze Miasto, stało ono już i dawniej. Od bardzo, bardzo dawna. Niektórzy powiadają, że nawet od zawsze. Pewien nieznajomy, któregom kiedyś spotkał w tym brzozowym gaju, co się w nim królewskie wojska za wojny były okopały, rzekł mi zaś, że gród stoi od czasów, do których sięga ludzka pamięć. I ja tak też sobie myślę, bo i jak dłużej mógłby stać? To co: że niby by go nie ludzie pobudowali? A jak nie, to kto? He he he, toć to bzdury by były jakieś. Wiadomo – jak był człowiek i pamięć jego, to i wtedy Miasto się pojawiło. 

Wiecie, gdzie za Miastem ten wielki pagór, co go strumień wartko omija? Ten pagór, co go zwą Czarcim Czerepem. Otóż za nim, pośród rumowiska skalnego, skryta splotem krzaków ciernistych, była dziura w ziemi. Gdzie ona teraz – nie wiem. Może i nawet jest tam jeszcze, może i wciąż zieje sobie a swojej historii, ale ja nawet tego nie świadom, bom nigdy zbyt zapalczywie jej nie szukał. Więc może i tak być, że już jej nie ma, zapadła się, zamknęła, zakopała, czy co tam z dziurą wydarzyć się może. Otóż z tą to dziurą jest właśnie cała historia związana, którą zamyśliłem wam tu opowiedzieć. 

Drzewiej, jak mi dziad z cymbałami prawił, z dziury tej straszliwe jęki i krzyki się dobywały. Skowyty jakieś, płacze a lamenty, ryki nawet wściekłości było słychać. Tak, że ludzie wtedy nawet dziurę ochrzcili Czarcią Jadaczką, a sam pagór zwać poczęli Czarcim Czerepem. Bali się oni tej jamy, w której cosik głęboko siedziało i wyło po nocach, czasami tak donośnie i przeraźliwie, że w mroku zawodzenie niosło się aż ponad Miasto i trwożyło serca przebudzonych. Oj bali się, bali, nie podchodzili tam nawet na sto kroków, już nie mówiąc o zaglądaniu w czeluść tajemną, czy – ach! gdzież im było do tego! – włażeniu w nią, aby zaobserwować tego czarta, któren był ją na swe gniazdo wybrał. A lękali się czeluści jeszcze bardziej dlatego, że obrosła już ona rozlicznymi legendami, niesamowitymi historiami, w których to straszliwe demony porywały ludzi mimo przechodzących i zaciągały w najgłębsze obszary swej sadyby. Co tam się zaś działo, można się było domyślać wysłuchując potępieńczego zawodzenia. 

Teraz to już pamięć o tych historiach, tak jak i pamięć o Czarciej Jadaczce, rozpuścił przepływ czasu, ale wtedy – oj, wierzajcie mi – wtedy każde dziecko w okolicy od maleńkości, od nieświadomego oseska wysłuchiwało przerażających bajań o tym, co się kryje w tajemnej jamie. Więc później wystarczyło, że znalazłszy się gdzieś w pobliżu Czarciego Czerepu posłyszał taki człek nastraszony piski chociażby ptaka, wiał zaraz do Miasta ile sił miał w nogach, a częściej to zdawało się, iż nawet szybciej. Był raz nawet z tego biegania wielki smutek, jak jeden obywatel tak się zgonił ponad możliwości, że rychło po przybyciu do miasta duch z niego uszedł. Mówili, tak to opowiadał ten dziad z cymbałami, że to przez serce, że tak się tam czegoś wystraszył, iż mu wyskoczyło przez gardło, no i to cud był jakiś, że w ogóle bez serca zdołał do Miasta dobiec. 

Razu pewnego do grodu przybyła nieznana nikomu niewiasta. Różnie to ludzie zapamiętali: albo mówiła, że jest z jakiegoś tajemnego zakonu wędrownego, albo że gdzieś tam do rodziny zmierza, albo i nic o sobie nie mówiła. Jedno jest pewne, bo tu wszystek lud był zgodny: piękna to była kobieta, każdy jej urodę podziwiał, a jak mówię każdy, to mówię: nie tylko pożądliwi mężowie, ale i niewiasty, a i nawet dzieci zdawały się olśnione kiedy do nich przemawiała łagodnie. Oczy to miała takie jak anioł, jakby kto skrawek błękitnego nieba zamknął pod jej powiekami. I cała była jak ten anioł, zwiewna jakaś taka, gibka i gładka, jakby na poły tylko z tego świata, na poły zaś z Raju pochodziła. Zwała się Lilija. Zadecydowała, że na czas jakiś pozostanie w Mieście, aby odetchnąć od trudów podróży. A że niemal każdy ją tu polubił, nie miała problemu ze znalezieniem kwatery u przychylnych gospodarzy. 

Wieczorami w domu, gdzie zamieszkała Lilija, gromadziła się zawsze grupka Mieszczan, aby wraz z nią i z gospodarzami zasiąść przy wspólnym stole i pogawędzić trochę. Ona zazwyczaj milczała, słuchała jeno z uwagą, lekko uśmiechnięta, wpatrzona w skaczący ognik świecy. Ludzie zaś mówili i mówili, bo obecność tej niewiasty aurę spokoju i bezpieczeństwa roztaczała, tak że zapominali o troskach, a pamięć i mowa pysznie rozkwitały w przytulnej izbie. 

Podczas takiego wieczoru, ledwie kilka dni od swego przybycia do Miasta, Lilija dowiedziała się o Czarciej Jadaczce. Wysłuchała wszystkich historii związanych z tajemniczym miejscem – a było ich dużo, bo przy tej okazji ludzie poczęli gadać jeden przez drugiego – po czym zadumała się na dłuższą chwilę. Następnego dnia, gdy znowuż Mieszczanie zeszli się na pogawędki, zapytała niespodziewanie: -Czy któreś z was straciło kogoś bliskiego w Czarciej Jadaczce? Zgromadzeni popatrzyli po sobie i zgodnie pokręcili głowami. Lilija uśmiechnęła się i oznajmiła: -Pójdę tam jutro. Izbę wypełnił chóralny okrzyk niedowierzania. Ludziska wlepili w nią wybałuszone oczy i chwilę trwało zanim ochłonęli z zaskoczenia. Gdy już ta chwila minęła, strwożeni zaczęli odwodzić ją od szalonego postanowienia: -Po cóż ty tam Lilijo? Biedy sobie napytasz, na zatracenie pójdziesz. Gdzież tam takiemu aniołowi jak ty iść do Czarciej Jadaczki! Biesy zaraz cię porwą i zniewolą gdzieś na dnie swej czeluści! I męczyć cię będą, tak że po nocach będziesz nam zawodzić! Oj żal ciebie, Lilijo, nie idź, nie idź! Widząc jej beztroski uśmiech zawodzili coraz żałośniej, lecz ona wydawała się nieprzekonana. -Coś mi się widzi, że nic mi się tam nie stanie – uspokajała ich – Wszystkie te historie o porwaniach mówią o jakichś osobach, których nikt z was nie znał. Myślę, że to zwykłe bajki. Zbytnio się boicie tej Jadaczki. A ja bardzo jestem ciekawa co tam tak wyje. No i... myślę sobie jeszcze, że jak wyje, to cierpi. Więc może będę mogła pomóc. 

Na nic się zdały dalsze lamenty i przestrogi Mieszczan. Niewiasta nie odstąpiła od swego postanowienia. Nazajutrz poprosiła gospodarzy o trochę jedzenia i kaganek. Wyszukała jeszcze gdzieś w kącie domu kawałek stwardniałego wapna i tak tylko przygotowana wyruszyła ku Czarciej Jadaczce. W drodze towarzyszyło jej grono ludzi, lecz opuścili ją, gdy już się trochę oddalili od Miasta. Po raz ostatni próbowali namówić ją do powrotu, życzyli powodzenia, dawali jakieś dziwaczne, acz płynące ze szczerości serca rady i machali jej na pożegnanie, aż znikła za linią Czarciego Czerepu. Wielu widziało ją wtedy po raz ostatni... albo i wszyscy... hmm... zdaje się, że tak, że kilka dni później odnaleziono ją w... w... ww... w pobliskim stawie. Martwa pływała na powierzchni wody, a poły jej szaty rozłożyły się niczym kwiat tajemnie wykwitły z ciemnej toni. Ot i właśnie od tego ludzie nenufar liliami zwać poczęli! Tak. Tak. A niech to diabli, alem chyba coś pokręcił! Dajcie chwilę, niech pomyśli stara głowa... jak to mówił dziad z cymbałami? Pamiętam, że jak to gadał to mu się broda trzęsła, ba!, cały się on trząsł, nie to co ja – sędziwy, zasuszony, ale w ruchu pewny tak, iż mógłbym i zegarmistrzowską robotę wykonywać. Z pamięcią gorzej, ale poradzę ja sobie z tym, poradzę, bo mam sposób. Zaraz przywołam wspomnienie chwili, jakem tę historię słyszał: o! już widzę dziada z cymbałami, już widzę jak mu broda chodzi, jak spierzchłe, karbowane wargi puszczają słowa, a słowa te... No a jakże! Nie znaleźli Liliji utopionej! 

Było to tak: ludzie pożegnali się z niewiastą i powrócili do Miasta. Każdy jeden gadał, że już po niej pewnie, że już nie wróci i tak marudząc porozchodzili się do domów. Jednak nadchodzącej nocy mała grupa wybrała się w pobliże Czarciego Czerepu, zobaczyć, czy aby gdzieś trupa Liliji nie znajdą. Nie znaleźli. Ku ich zaskoczeniu było tam cicho, nic nie zawodziło, tak jak to się działo zwyczajnie. Mimo to ludziska i tak czuli się nieswojo w tej okolicy, więc rychło zarządzili powrót do Miasta. Ale przyszli tam i następnej nocy, i znowu nie posłyszeli nijakich lamentów. Gdy i na trzecią noc było cicho, już jeden z sędziwych Mieszczan gotował się, aby jakoś to podsumować i stwierdzić, że Lilija rzeczywiście musiała biesom poradzić; już chrząkał, kałdun wciągał, gramolił się na jakiś kamień, który miał mu być mównicą, aż tu nagle ciemność przeszył skowyt nieludzki! Jeden, drugi, trzeci, a potem płacz jakby i jęki cierpiącego. Ludzi, wraz z tym skowytem, przeszła taka trwoga niewysłowiona, że puścili pochodnie i z dzikim wrzaskiem, całkiem bezładnie, jeden na drugiego wpadając, rzucili się do ucieczki.

2 komentarze: