Minęło kilka dni, a w Czarciej Jadaczce dalej hałasowało. Lilija zaś nie wracała. Minęło kilka tygodni: biesy co noc zawodziły, zdawało się nawet, że zajadliwiej niż uprzednio. Lilija nie wracała. Minęło kilka miesięcy: przy Czarcim Czerepie nocą aż uszy bolały od diabelskich skowytów. O Liliji mało już kto pamiętał. Mało już kto ją wspominał, chyba że przypadkiem, ot tak, przez skojarzenie jakieś. Życie w Mieście toczyło się zwykłymi koleinami. Ludzie jak i zawsze chodzili za swoimi sprawami, jak i zawsze lękali się Czarciej Jadaczki i trwożnie w nocy nasłuchiwali wyjców, jeśli te akurat szczególnie mocno hulały.
Długo, długo po tym, co tu wam, zacni słuchacze, opowiedziałem, do Miasta przylazł jakiś obcy dziad. Tułał się po uliczkach bez celu, wodząc dookoła kaprawymi ślepiami i mamrocząc coś pod nosem. Szponiastymi dłońmi niezdarnie oganiał się od chmary dzieciaków, które biegały wokół niego i bezlitośnie szydziły z jego brzydoty. W końcu wlazł do oberży i tam zaczął ludzi zaczepiać. Jednego po drugim – podchodził, szarpał lekko za poły koszul, mrucząc coś niewyraźnie. Mieszczanie odganiali go, aż w końcu dotarł do szynkwasu. Tam zlitował się nad nim sędziwy karczmarz i poczęstował go kubkiem porzeczkowego kompotu. Dziad upił duży haust i oczy tak jakby bardziej mu jeszcze się załzawiły.
- Poznaję cię, szynkarzu – rzekł – A czy i ty mnie poznajesz?
Zagadnięty odparł, że nie, na co dziad pokiwał głową(zdaje się, że smutne było to pokiwanie).
- Jestem Lilija. Niewiasta, która wiele lat temu przybyła do waszego grodu, i która wyprawiła się do Czarciej Jadaczki.
Karczmarz obrzucił dziada podejrzliwym spojrzeniem. Wpatrywał się weń chwilę, wpatrywał, jakby czegoś szukał w tej postaci szkaradnej. Aż i znalazł! Bo i ujrzał, że to w rzeczy samej nie dziad, jeno baba przed nim siedziała! Ale baba tak szpetna, tak oku niemiła, że dziada przypominająca: kudłata, poszarzała, pożółkła, z zapadniętymi policzkami, z oczyma przekrwionymi, opuchniętymi, z kłakami włosia z kartoflanego nosa sterczącymi, z wargami spierzchniętymi, ba!, z wąsem nawet ta baba była. Także mówię wam – przykro było na to nieboże stworzenie patrzeć!
- Lilija... – wyszeptał oberżysta – Pamiętam cię, pamiętam... Cóż się z tobą stało?
Baba zarechotała przeciągle, jakoś upiornie tak i smutno, po czym poczęła gadać. A jak gadała, to wciąż ktoś podchodził, aby posłuchać, aż zgromadziła się wokół niej spora grupa.
- Jam jest Lilija – mówiła im – To ja wiele lat temu poszłam do Czarciej Jadaczki. He he he – zarechotała jak żaba. – I mieliście trochę racji, że coś tam siedziało. Siedział tam jeden potwór. - wyszczerzyła spróchniałe szczątki zębów i zatoczyła błędnym wzrokiem po zaciekawionej gawiedzi. Zatrzymała oczy na szeroko rozdziawionej gębie Jaśka Głuptaka; mlasnęła, mruknęła coś niewyraźnie i gadała dalej.
– Zaraz jak doszłam na miejsce, nie zwlekając, aby mnie strach nie obleciał, wlazłam do dziury i przyświecając sobie kagankiem ruszyłam w dół skalnym korytarzem. Lecz daleko nie uszłam, a już korytarz ten począł się rozdzielać. Miał wiele odnóg, krzyżował się z innymi korytarzami, ział rozpadlinami, urywał się na rumowiskach, rozszerzał się w komnaty. Istny to był labirynt. Na szczęście wzięłam ja ze sobą kawałek wapna, którym znaczyłam na ścianach swoją drogę. Abym wrócić mogła, he he he, wrócić mogła, he he he...
- Szłam długo – gadała, a ludzie słuchali – Jak długo to nie wiem, bo pod ziemią ciężko czas zmierzyć. Aż w końcu doszłam do jaskini, gdzie oczom mym ukazała się poczwara. Ludzka to była poczwara, z człeka powstała, a jeśliście ciekawi jak wyglądała, to spójrzcie na mnie, he he he, i wiedzcie, że stwór ten był jeszcze szkaradniejszy. Nie zlękłam się go jednak za bardzo, tak trochę tylko, na chwilę, bo w ślipiach jego zaropiałych dojrzałam strach. A wiecie kto to był? He he he, ja wam powiem, drodzy Mieszczanie. Może starsi z was będą pamiętali chłopca z Miasta, któren zwał się Trepik? Bo właśnie tym był stwór, co mi zaraz wyjawił, jak zaczęliśmy gadać.
Baba przerwała, napiła się kompotu, odetchnęła, przewróciła oczyma i opowiadała dalej:
- Trepik był to chłopiec, jakiś wrażliwy taki i nerwowy. Inni mówili mu, że jest po prostu słaby. Sam on się wiele zastanawiał nad tym, czemu był taki płochliwy i jakoś wymyśliło mu się, że to pewnie przez to, iż u jego dziecięcego łóżeczka dyndały pstre frędzle od kocyka, którym go nakrywano. Do frędzli tych przychodził kot, ladaco, aby gryźć je i targać pazurkami. Zawsze, jak spostrzegła to matka Trepika, tupała gniewnie i syczała jak żmija: pssssst! Kot uciekał, ale berbeć Trepik leżąc na łóżeczku nie widział kota i myślał zawsze, że to się na niego syczy. Więc płoszył się, trwożył się, serce w nim się kurczyło, gardło ściskało i łzy napływały do oczu. A że kot przychodził do frędzli kilka razy dziennie, to i chłopczyk bardzo często był zastrachany, tak aż w końcu bał się już zawsze. Nawet jak podrósł, to wszystko go przerażało. Przez to zrobił się niedołężny i inni śmiali się z niego. A wtedy Trepik lękał się jeszcze bardziej i jeszcze bardziej niedołężniał. Po Mieście chodził jak jakieś zagonione zwierzątko, jak zając, który szelest podejrzany złowił słuchem. Ciągle napięty, ciągle nasłuchujący i wypatrujący zagrożenia...
Baba dopiła resztę kompotu i ze smutkiem spostrzegła, że wielu słuchających znudziło się jej historią i poodchodziło na swoje poprzednie miejsca. Spochmurniała trochę i westchnięcie wezbrało jej w piersi. Ale z tego westchnięcia wyszedł jeno syk żmiji.
- Razu pewnego... – baba przerwała, chrząknęła, po czym wsadziła do nosa wskazujący palec. A dziwo to było, bo palec wszedł jej tam cały, calusieńki, aż do wypiętrzonej kostki na grzbiecie dłoni. Pokręciła palcem, wyciągnęła go i zaczęła na nowo:
- Było to w jakieś wielkie święto, kiedy każdy publicznie paraduje w najlepszym stroju i kiedy gawiedź łatwo się śmieje w rozochoconych grupach. Trepik przez nieuwagę, albo i przez jakiś podszept czarta, nałożył lewy but na prawą nogę, a prawy but na nogę lewą. Tak pokracznie obuty wyszedł z domu i długo nie potrwało zanim go nie przyuważył pierwszy ciekawski. „Patrzcie! Patrzcie! Trepikowi kulasy powykręcało!” zaczęły się drwiny. Szydzono z niego coraz zajadliwiej, może i nie w złej wierze, ale chłopiec tak już był zalękniony tłumem prześmiewców, że mu dusza poczęła z ciała uchodzić. – baba wybałuszyła oczy i uniosła zwinięta dłoń; rozczapierzyła ją gwałtownie, tak jakby to właśnie ze swej garści tego strwożonego ducha puszczała.
- Ruszył on więc za tą duszą w pogoń. A sprytna to była dusza. Wyprowadziła go za Miasto, wyprowadziła do zakola strumienia, do pagórka, do rumowiska skalnego i tam, śmignąwszy przez zarośla, wlazła w ciemną dziurę. Trepik pognał za nią i w tej pogoni zstąpił na dno jamy. Duszę chwycił, ale też znalazł tam jaskinię. Bezpieczną, bo głęboko, głęboko pod ziemią skrytą przed światem. Pierwszy raz od niepamiętnych czasów chłopiec poczuł, że nic mu nie grozi. Został więc tam. Pił mętną wodę, której źródło tam biło i jadł węże, bo było ich pod dostatkiem. Wilgoć i chłód powykręcały mu kości, ciemność i złe jedzenie zniszczyły skórę, oczy wymęczył częsty płacz. Bo płakał Trepik bardzo często, niemal nieustannie. Płakał i złorzeczył, bo żal nad sobą i złość na innych brały go na zmianę. – Baba pokiwała głową i wlepiła swoje dziwne, mętne ślipia w Jaśka Głuptaka. Ten tak się zakłopotał, że z glośnym mlaśnięciem zamknął swą rozdziawioną na ościerz japę. Stał chwilę ze puszczonym wzrokiem, aż w końcu szepnął coś trwożliwie i z tupotem wybiegł z karczmy.
- Takiegom go odnalazła. – baba uważnie wpatrzyła się w kubek z porzeczkowym kompotem, jakby w tym ciemnym oku zobaczyła coś osobliwego. Gapiąc się tam, mówiła:
- Próbowałam go namówić, aby ze mną wyszedł. Zapewniałam, że tam na górze świeci słońce i nie jest aż tak źle, że jest wcale, wcale, nawet do wytrzymania, że ludzie nie są aż tacy straszni. Może i bym go w końcu przekonała, ale trwało to tak długo, że zgasł mój kaganek i zostaliśmy w ciemnościach. Bez światła powrót był albo niemożliwy, albo prawie niemożliwy. Zmartwiło mnie to bardzo, tak że zapłakałam. W ciemności posłyszałam zaraz, że nie płaczę sama. Płakał też Trepik. Płakał, płakał, szlochał, coraz mocniej i gwałtowniej, aż w końcu zaniósł się obłąkańczym lamentem. Zamilkłam i siedziałam strwożona w zimnej ciemności, osaczona żałosnym wyciem. I nagle poczułam, że trochę wbrew sobie, ale bardziej ze sobą w zgodzie, rozwieram usta, a z gardła mojego dobywa się pełen żalu skowyt. Zanim się obejrzałam, już płakałam razem z Trepikiem. Wtedy i długo później. Jedliśmy węże i jadowite żmije, piliśmy mętną wodę, płakaliśmy nad sobą i złorzeczyliśmy światu. Bo wtedy i ja sobie pomyślałam, że ten świat jest jednak podły, że najpodlejszy, niebezpieczny, wrogi a złośliwy...
Przy babie został się już jeno karczmarz, ale to też chyba tylko dlatego, że siedziała ona przy szynkwasie. Reszta słuchaczy, najwyraźniej znudzona, odstąpiła od niej.
- He he he – zarechotała baba i zły jakiś grymas wystąpił na jej popękane wargi – Zmarło się Trepikowi w końcu, zmarło. Leciwy już był. Ciało wcisnęłam w skalną rozpadlinę i szczelnie obłożyłam kamieniami, aby mi nie śmierdziało. Siedziałam tam jeszcze jakiś czas sama, aż przypomniałam sobie, że przecież tam na górze jest świat, który sobie kiedyś chwaliłam, który kochałam i który mnie kochał. Wylazłam więc, aby zobaczyć... i już zaraz za dziurą strumień wyszydził mnie moim odbiciem...
- Wiele przeszłaś... hmm... Lilijo – rzekł karczmarz, chcąc jakoś podsumować jej historię. Nie wiedział co rzec dalej, a nawet specjalnie to mu się już gadać nie chciało, więc nalał jej jeszcze kompotu – Masz tu za swoje trudy i za swoją historię.
Baba zmrużyła jedno oko, a drugim mętnym okiem spojrzała na niego, na kompot i później znowu na niego.
- Tęskno mi za ciemną jaskinią – mruknęła, napluła w kompot i rechocząc wyszła z karczmy. Widziano ją ponoć jeszcze jak kuśtykała w stronę Czarciego Czerepu. Mijał ją jeden pasterz i mówił później, że dnia tego przy pagórze spostrzegł strasznego dziada, który łypał nań złym okiem, kiwał szponiastym paluchem, krzywił się w szyderczym uśmiechu i mamrotał przekleństwa.
Ale nawet jeśli to prawda i nawet jeśli Lilija powróciła do Czarciej Jadaczki, to było już tam cicho. Nigdy już nikt nie posłyszał potępieńczego zawodzenia. Szybko też zapomniano o historii pagórka i położonej obok niego jamy. Nawet karczmarz zaraz zapomniał o tym, że spotkał Liliję, a to pewnie dlatego, że był straszny moczymorda i w owych czasach nic mu się już w pamięci nie osadzało. Ktoś jednak był zapamiętał dzieje Liliji i opowiedział dalej, tak że dowiedziała się o tym baba z trąbą, a od niej dziad z cymbałami, aż w końcu ja, dzięki czemu mogłem wam tutaj, mili moi słuchacze, tę gawędę przedstawić.
[2007, Braniewo]
[2007, Braniewo]
Jaki z tego morał?
OdpowiedzUsuńJeśli to do mnie, to spieszę z wyjaśnieniami: nie interpretuję swoich tekstów. Taka zdrowa zasada :)
OdpowiedzUsuńi prawidłowo;) "mój" morał jest dość jest dość jasny;>
Usuń