poniedziałek, 26 października 2009

Jakim cudem tu jesteśmy? cz. I / IV

Temat z grubej rury, więc inauguracja bloga będzie z przytupem i na skalę kosmiczną. Dotknę tu zagadnienia początków życia, w sposób dosyć wyrywkowy i niezobowiązujący. Natchnęła mnie lektura "Krótkiej historii prawie wszystkiego" Billa Brysona. W tej znakomitej, porywającej książce zajmuje się on, jak wskazuje tytuł, prawie wszystkim. Bystry obserwator, dowcipny gawędziarz, prowadzi czytelnika od anegdoty do anegdoty na interesującą i pełną humoru wycieczkę przez kwantowe zawiłości, galaktyczne katastrofy i sprawy ostateczne. Jak dla mnie są to rzeczy, które przy każdej kolejnej odsłonie okazują się równie fascynujące. Wybaczcie ten nieco szkolny wstęp, ale wobec "Krótkiej historii prawie wszystkiego" poczułem misję – to tak zajmujące i pożyteczne dziełko, iż warto je zareklamować.

Często mawiamy, że 'życie cudem jest'. Rzadko jednak zastanawiamy się co zostało ukryte pod wyświechtanym frazesem. Prawdę powiedziawszy jestem niemal pewien, iż to stwierdzenie w większości wypadków jest rzucane jako semantyczny ochłap, kompletnie pozbawiony znaczenia lub ewentualnie odsyłający do obszaru osobistych, subiektywnych i najczęściej antropocentrycznych odczuć. A szkoda. Bo życie w rzeczy samej zdaje się cudem być i to obiektywnym.
Abyś mógł to czytać, a ja napisać, musiało dojść do bardzo długiego szeregu szczęśliwych zbiegów okoliczności, przy czym określenie to wydaje się eufemizmem, tak duże jest nieprawdopodobieństwo odpowiedniej konfiguracji zdarzeń. Chcąc zachować porządek posłużę się kryterium skali i zacznę od tego, że Układ Słoneczny jest doskonale położony w obrębie galaktyki. Krąży sobie w miarę stabilnie wokół jej jądra od milionów lat, w odległości w sam raz tak od centrum, jak i od ramion Mlecznej Drogi. W tym uprzywilejowanym obszarze znajduje się tylko 5% gwiazd. Dużo? Więc zmniejszmy nieco skalę i spójrzmy na Słońce. Okazuje się, iż także ono jest akurat, aby zapewnić na Ziemi warunki sprzyjające życiu. Gdyby było większe omiatałoby naszą planetę silnym, śmiercionośnym promieniowaniem ultrafioletowym, a poza tym szybko by się wypaliło. Z kolei gdyby było za małe, dostarczałoby planecie niedostateczną ilość energii. Dwa przykładowe warunki i zaistnienie życia już się robi mało prawdopodobne. Chodzi zaś o to, że jest nieprawdopodobne. Więc wyliczajmy dalej.
Mieliśmy farta i wędrujemy sobie poprzez w sam raz obszar galaktyki, krążąc wokół w sam raz gwiazdy. Wystarczyłoby niewielkie, jak na skalę kosmiczną, przesunięcie orbity Ziemi, aby zniwelować obiecujący zbieg okoliczności. Zbyt odległa orbita spowodowałaby zamarznięcie całej wody, a zbyt bliska – jej wyparowanie. Na to co by się stało w drugim przypadku dobrym przykładem jest Wenus. Zajmuje ona nieco ciaśniejszą orbitę niż nasza planeta. Jej zasoby wody wyparowały inicjując bardzo silny efekt cieplarniany. Pod gęstą warstwą wenusjańskich chmur spodziewano się odkryć tętniące życiem lasy deszczowe, lecz zamiast domniemanego raju znajduje się tam piekło. Temperatura na powierzchni sięga 470 stopni Celsjusza.
Warty wzmianki jest też krążący po odleglejszej orbicie Jowisz. Wkład gazowego kolosa w nasz dobrostan jest nie do przecenienia. Jego potężne pole grawitacyjne jest tarczą chroniącą nas przed kosmicznymi obiektami. Skoro zaś piszemy o dobrym sąsiedztwie, brakiem kultury byłoby pominąć Księżyc. Powszechnie uznawany za naszego satelitę ze względu na rozmiary powinien być raczej postrzegany jako partner w podwójnym układzie. Jest ściśle spokrewniony z Ziemią, gdyż powstał wskutek uderzenia w naszą planetę obiektu wielkości Marsa. Impakt wyrzucił w przestrzeń tyle materiału, że uformowała się z niego nowa planeta. Miało to miejsce około 4,5 miliarda lat temu. Od tego czasu Księżyc i Ziemia wirują wokół Słońca we wspólnym tańcu. Wpływ grawitacji satelity stabilizuje oś obrotu naszej planety. Bez niego miotałaby się w przestrzeni niczym nakręcony bąk, co powodowałoby klimatyczny chaos. Fajnie i bezpiecznie w objęciach Księżyca, co nie? Niestety jesteśmy niechcianą panną, bo satelita ucieka od nas w tempie około 4 cm rocznie.
Mam wrażenie, że już jest dosyć nieprawdopodobnie. Na tyle, że gdyby opowiedzieć komuś tę historię przy piwie, to by nie uwierzył. A to nie koniec wyrywkowej, powierzchownej wyliczanki. Skupmy się teraz na samej Ziemi. Istnieje interesująca hipoteza, że w zamierzchłej, kosmicznej przeszłości Gaja miała siostrę, Teję. Dziewczyny zderzyły się i Teja została rozbita w proch. Siostra wchłonęła dużą część jej pozostałości, zwiększając masę, a tym samym przyciąganie. To umożliwiło utrzymanie atmosfery, która między innymi chroni nas przed ciągłym bombardowaniem kosmicznymi bolidami. Siłą tarcia spala je zanim uderzą w powierzchnię planety. Jeżeli zastanawiacie się na ile jest to istotne, przypomnijcie sobie jak wygląda oblicze pozbawionego atmosfery Księżyca. Mocno przechodzona tarcza strzelecka, czy to wystarczająco dosadne porównanie?
Idąc dalej, jeżeli swoją uwagę przeniesiemy pod powierzchnię, odkryjemy kolejny niezbędny warunek cudu życia. Ziemia posiada płynne wnętrze, które oprócz burzliwej i groźnej tektoniki zapewniło wycieki gazów przyczyniających się do powstania atmosfery. Poza tym ruchliwe serce planety jest swego rodzaju gargantuicznym dynamem, które nieustannie wirując wytwarza pole magnetyczne chroniące nas przed promieniowaniem kosmicznym.
Wymieniając powyższe warunki dokonujemy też pobieżnej rekonstrukcji dziejów Ziemi. Życie jest efektem długiego łańcucha zdarzeń, które następowały po sobie w odpowiedniej kolejności, w odpowiednich odstępach czasu i z odpowiednim nasileniem. Kataklizmy były na tyle potężne by przeobrażać oblicze planety i stymulować ewolucję, a jednocześnie na tyle słabe, by nie wybić wszystkich organizmów. Po każdej kosmicznej hekatombie pozostawały wyjątkowo wytrwałe i kreatywne niedobitki, które odzyskiwały utracone tereny.
Jak widać kosmos nie wydaje się miejscem zbyt przyjaznym dla życia. Nękał nas i gnębił ile wlezie. To, że istnieją tak skomplikowane i złożone organizmy jak chociażby my jest fartem dużo większym niż wizyta u szalonego chirurga, podczas której chlastany na oślep po twarzy pacjent przeobraziłby się w wierną kopię Seana Connery.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz