Zamek odskoczył z miękkim szczęknięciem i klapa bagażnika uniosła się. Oślepiło go światło latarek. Był skrępowany. Wywlekli go brutalnie i rzucili na ziemię. Próbował uciekać. Ze związanymi nogami nie zdołał się nawet podnieść. Bezsilnie szarpnął się kilka razy. Leżał twarzą w pachnącej spokojem, soczystej trawie. Przekręcili go na plecy. Zgasili latarkę, za to zapalili postojowe światła w aucie. Teraz widział ich twarze. Trzech mężczyzn: Teodor Kies i jego dwóch mięśniaków - dryblas o tępym spojrzeniu i drugi, nieco szczuplejszy, ze szczurzą twarzą bez wyrazu. Ten szczurzy wyciągnął nóż i pochylił się nad nim. Szybkimi ruchami przeciął krępujące go sznury.
Więzień podkulił się do pozycji siedzącej i przecierał zdrętwiałe nadgarstki, gorączkowo zastanawiając się, co teraz.
- Nie lubię tych rozmów na zakończenie. – Kies stanął nad nim. Ciemna sylwetka wycięta w świetle reflektorów. – Z drugiej strony nie lubię bezsensownej śmierci. Wiesz, o co chodzi?
Pokręcił głową.
- Sarin.
- Kto to?
- Twój anioł śmierci... Dzięki tobie jakiś szaleniec wytruje pół miasta.
- Nic o tym nie wiem.
- Nic cię nie interesuje. Tylko kwity. - Kies spuścił głowę. - Rozczarowałeś mnie.
- Teodor, proszę cię, jestem przyjacielem...
- Tego już nie ma. Przesadziłeś.
- To nieporozumienie...
- Myślałeś, że to do trucia kretów?
Nie myślał. Zastanawiał się tylko, czy lepiej przytakiwać, czy może udawać głupiego. Chciał zyskać na czasie. Wbrew wszystkiemu zaczynała się w nim tlić wiara w to, że uda mu się zbiec. Byli w lesie, dookoła ciemno, labirynt drzew. Gdyby tylko zdołał uskoczyć gdzieś w bok, poza snop światła, miałby szansę.
- Nie myślałem
- Podnieś się.
Wstał posłusznie, powoli przygotowując ciało do ucieczki.
- Jesteś kurwą. – Kies niezbyt mocno trzepnął go grzbietem dłoni w podbródek. – Sprzedałeś jakiemuś szaleńcowi gaz bojowy. O czym myślałeś?
- Sam nie wiem… nie przemyślałem tego… mogę to cofnąć.
- Nie możesz. Klient zniknął. Mam teraz w mieście szaleńca z dużą porcją sarinu.
- Znajdę go.
- Jak?
- Wypytam... przecież nie zapadł się pod ziemię.
- Zapadł. Szkoda czasu. Bez przedłużania: nie warto, abyś zaśmiecał sobą to miasto.
To był ostatni moment. Skoczył w bok, skręcając się w powietrzu tak, by móc od razu ruszyć biegiem. Jednak Kies zareagował błyskawicznie - rzucił się za nim i krótkim kopnięciem ściął go z nóg. Więzień upadł i od razu spróbował się podnieść, dławiony zwierzęcym przerażeniem. Chciał płakać, błagać, czołgać się przed nimi, ale nie zdążył.
Ciszę rozdarł huk. Stefan nasłuchiwał jak między drzewami gasło jego echo. W powracającym spokoju nocy wydawało się to majakiem, ale jak na potwierdzenie huk powtórzył się jeszcze dwa razy. Dałby sobie głowę uciąć, że to brzmiało jak wystrzały z pistoletu. I to gdzieś niedaleko. Założył buty i wygrzebał się z namiotu. Starając się być jak najciszej, ruszył w stronę skąd dobiegł go hałas. Zaraz dostrzegł poświatę kładącą się na pniakach. Ostrożnie podkradł się bliżej. Serce zaczęło mu walić jak szalone – na niewielkiej polance obok samochodu stało trzech mężczyzn, jeden właśnie chował pistolet. Na ziemi coś leżało, w świetle reflektorów widział tylko bezkształtny zarys. Niema scena skojarzyła mu się z teatrem.
Facet z pistoletem zapalił papierosa, a dwóch pozostałych pochyliło się nad przedmiotem na ziemi i uniosło go. Teraz Stefan widział wyraźnie – to było ciało. Wlekli je w stronę samochodu. Próbował wycofać się cicho, ale ogarnęła go panika. Rzucił się do ucieczki. Krew dudniła mu w uszach, gdy na oślep biegł przez las. Osłaniając twarz przed smagnięciami gałęzi, pędził w ciemność, przekonany, że tamci podążają za nim. Dotarł do szosy i ruszył jej skrajem, gorączkowo wypatrując nadjeżdżających samochodów. Gdy zza zakrętu wysunęła się para świateł, zaczął chaotycznie machać rękoma. Pojazd niemal go potrącił, w ostatniej chwili z piskiem przeskakując na drugi pas.
- O fuck! – Siwy zaklął głośno, gwałtownie manewrując autem. Furgonetka straciła przyczepność. Rzuciło nią kilka razy. Na chwilę złapała pobocze, ale kierowcy udało się ją opanować. Zwolnił, aby odetchnąć.
- Kurwa, blisko... - Spojrzał na pasażera. Jemioł patrzył na niego wybałuszonymi oczyma. Nagle wybuchnął dzikim śmiechem. Rechotał z szeroko otwartą gębą. Siwy burknął z dezaprobatą:
- Stul lepiej pysk.
- Nie spinaj. I tak jedziesz na śmierć.
- Nie na swoją.
Samochodem zaczęło szarpać. Siwy pokręcił głową i zjechał na pobocze. Wysiadł i przeszedł się dookoła pojazdu. Zatrzymał się z przodu, kilka razy kopnął w jedno z kół i wrócił do kabiny.
- Guma. Masz zapasówkę?
- Powinna być.
Poszli na tył furgonu. Siwy przyświecał latarką. Patrzył jak Jemioł otworzył pakę, wskoczył do środka i z zadowoleniem poklepywał przymocowane taśmami, stalowe beczki.
- Ognista zupka - stwierdził zadowolony, szczerząc się w idiotycznym uśmiechu. Chudy, żylasty, z roztrzepanymi włosami i z tym uśmiechem rzeczywiście wyglądał jak idiota. Siwy splunął.
- Bierz, kurwa, to koło, a nie się cieszysz jak debil.
- Spokojnie, człowieku. - Jemioł odpiął przymocowaną pasami zapasówkę i pchnął ją w stronę Siwego. - Źle mi się z tobą pracuje.
- Nie pierdol. Dla mnie to nie zabawa.
Jemioł zeskoczył z paki z lewarkiem w ręku.
- A dla mnie co? - Zastanowił się chwilę. - Chyba zabawa. - Wybuchnął śmiechem. Rechotał cały czas, wstawiając lewarek pod samochód i wachlując dźwignią. Siwy kręcił się przy nim niespokojnie. Zapalił papierosa.
- Widzisz, Siwy, ty chciałbyś... - Samochód drgnął, po czym osunął się nieco na bok.
- Co jest z tym? - Siwy przyskoczył do drapiącego się po głowie Jemioła.
- Osunął się.
- Co się osunęło?!
- Lewarek. Zapadł się w ziemi. - Jemioł zaczął szarpać za dźwignię, ale ta zaklinowała się w jednej pozycji.
- Człowieku... - Siwy wypuścił chmurę dymu i przygryzł dolną wargę. - Zanim ty wniesiesz ten gaz do metra, to się pięć razy zaplączesz sam w siebie.
- Pieprz się. - Jemioł podniósł się i zmierzył go wzrokiem. Z jego twarzy nie schodził uśmiech szaleńca. Był sporo wyższy, więc patrzył na Siwego z góry. Siwy zacisnął pięści, ale w tym momencie omiotły ich światła nadjeżdżającego samochodu. Po chwili zatrzymał się obok nich.
- Dobry wieczór. Potrzebna pomoc? - Gabriel zagadał przez otwarte okno. Dwóch facetów - tyczkowaty, z głupim uśmiechem i maską Anonymous na koszulce oraz podstarzały atleta z zaciętą twarzą - spojrzeli po sobie, po czym przytaknęli. Potrzebowali lewarka. Pożyczył im. Stanął nieco dalej na poboczu. Próbował zagadać, ale nie byli zbyt rozmowni. Ćmił więc papierosa, przyglądając się, jak mężczyźni w milczeniu wymieniają koło. Nie mogli ściągnąć starego, więc im pomógł. Szarpali się chwilę, aż w końcu skorodowana felga odskoczyła.
Gdy skończyli wymianę, podziękowali mu mrukliwie. Zabrał lewarek i ruszył dalej w trasę. Po kilku kilometrach zauważył motel. Zajechał, żeby przemyć ręce. W toalecie przeglądnął się w lustrze. Nie wyglądał zbyt świeżo. Twarz jak z papieru. Uznał, że przyda mu się kawa, zanim ruszy dalej.
Znalazł sobie ustronne miejsce w restauracyjnej sali stylizowanej na wnętrze wiejskiej chaty. Czar nieheblowanych desek, cieni zalegających pod powałą i kojącego zapachu drewna może i by go urzekł, gdyby nie przykre skojarzenie. Tego typu przybytek był dla niego przystankiem w męczącej trasie. Gdzie by nie pojechał, trafiał na takie same zajazdy, przy każdej drodze. Coś jak McDonald’s, tylko bez franszyzy, ten sam lokal powtarzany tysiące razy, zawsze w przebłysku oryginalności.
W połowie kawy uznał, że ma ochotę na coś mocniejszego. Nie dojedzie więc dzisiaj do domu. Miał zatem całą noc. To go uspokoiło. Co prawda chętnie znalazłby się już w domu, jednak z drugiej strony… z drugiej strony czas drogi, anonimowość przybysza - to był czar, któremu często ulegał.
Po kolejnej szkockiej jej dyskretna obecność zaczęła mu się narzucać z natrętną oczywistością. Siedziała tam cały czas, z lewej strony baru, w półcieniu. Ciemnowłosa, dobrze obdarzona sucz, która z wysokości stołka barowego omiatała lokal beznamiętnym spojrzeniem, niczym sęp szukający padliny. Rozbawiło go to skojarzenie. Uśmiechnął się. Ona zauważyła ten uśmiech. Skinął głową. Niech będzie dzisiaj jej ofiarą, niech na nim żeruje, tu, w tym nijakim lokalu zagubionym przy nijakiej szosie, w nijakim kraju.
Nie było zbyt wielu słów. Tyle ile potrzeba albo może i mniej. Nie chciało mu się udawać zainteresowania czy budować miłej atmosfery. Kurtuazja wobec kurwy to grzech rozrzutności. Poczuł się w pełni klientem, może i nie specjalnie wymagającym, ale wygodnym i leniwym. Poszli do pokoju. Pozwolił jej, aby się sama rozebrała, później pozwolił jej to samo zrobić ze sobą. Pieprząc ją od tyłu, myślał sobie, że to jakiś absurd, uleganie formom zachowań wyniesionym z innego kontekstu. Rozebrali się jak do miłości, a przecież chodzi tylko o rżnięcie. Mógł to zrobić w koszuli, w spodniach, przez rozpięty rozporek, podciągnąć jej spódnicę i obsunąć majtki na uda. Chwilę przed tym, gdy przeszyła go błyskawica orgazmu, poczuł się samotny. Opadł na łóżko, w pozbawioną zapachu hotelową pościel. Zamarł bez ruchu.
- Wszystko w porządku? – przerwała mu nostalgiczny letarg. – Było ci dobrze?
- Dobrze jak w Disneylandzie. – Wychylił się z łóżka, z walających się na podłodze spodni wyciągnął portfel i wręczył dziwce kilka banknotów. – A tobie jest dobrze?
Spojrzała na pieniądze i zrobiła krzywą minę, ale odeszła bez marudzenia. Gabriel leżał chwilę bezczynnie, w ciszy nasłuchując stłumionego szumu przejeżdżających samochodów. Sięgnął po telefon i wybrał numer.
- Cześć, niusiu.
- Cześć.
- Co porabiasz?
- Zbieram się do snu.
- Mała śpi?
- Śpi.
Milczenie. Niewygodnie długie.
- Nie przyjadę dzisiaj. Zatrzymałem się na nocleg.
- Mówiłeś, że jesteś już niedaleko.
- Tak, ale coś mi jeszcze wypadło. Przedłużyło się. Nie będę jechał po nocy.
- No, to było do przewidzenia.
- Elu, to praca…
- Wiem.
- Elu… chciałbym tam już być. – Zawahał się. Własny opór wzbudził w nim irytację. Utknął w formie, której zawsze chciał uniknąć. – Kocham cię, malutka.
I cisza. W niej zawisły te słowa, niezręczne, nie pasujące do niczego. Czuła się zobowiązana coś odpowiedzieć.
- Ja ciebie też. – Filmowo wyświechtana kwestia miała w sobie niezamierzony, makabryczny komizm. Skrzywiła się w kwaśnym uśmiechu. – Muszę już kończyć, mała się chyba obudziła.
- Ok, idź… jutro będę. Pa.
- Pa.
Odłożyła telefon i przez chwilę stała z pustką w głowie. Cicho ruszyła do pokoju dziecka, wśliznęła się przez uchylone drzwi i stała, obserwując obwieszony zabawkami kojec. Ono tam było. Zdawało się jej, że w ciszy słyszy płytki, miękki oddech. Nie podsunęła się jednak, by na nie spojrzeć. Czuła teraz, iż to za dużo, że zobaczy tam jego i siebie, a to… to właśnie teraz było za dużo.
Z zamyślenia wyrwał ją ruch powietrza i mocna dłoń obejmująca jej biodro.
- Wszystko w porządku? – wyszeptał jej za uchem, spływając na nią zapachem dżinu z tonikiem.
- Tak. – Kiwnęła głową. – Chodźmy stąd. Mała się obudzi. – Nie chciała, żeby tu był. Miękko naparła na niego, wypychając go na korytarz. Uśmiechnął się szelmowsko. Ona jednak była już poważna. Jego obecność zaczęła ją drażnić. Poczuła nawet, że drażniła ją już wcześniej, tylko wydawało się jej, iż niesie ze sobą coś… cokolwiek. Ale nic nie niosła. Mieszkanie było puste i ciche. Mała spała. Ona była sama. I niech tak zostanie. Przynajmniej na dzisiaj.
- Gabriel wraca – skłamała z perfekcją kogoś, komu nie zależy na tym, żeby nie został przyłapany na oszustwie. – Będzie tu za jakieś pół godziny.
- No to mamy pół godziny.
Chciał ją objąć w talii, ale odsunęła się.
- Nie. Daj spokój.
Pokiwał głową. Minę miał niezadowoloną.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz