Krótko podsumowując dotychczas powiedziane – nie powinno nas tu być. Przynajmniej tak się wydaje, jeśli przyłożyć do zagadnienia miarę zdrowego rozsądku. Każdą napotkaną żywa istotę powinniśmy witać okrzykiem zdumienia, gdyż jest ona zwieńczeniem niesamowitego zbiegu okoliczności. Jednak wypada się zastanowić czy nasze zdziwienie nie jest wynikiem antropocentrycznego, czy bardziej – biocentrycznego sposobu patrzenia na świat. Może równie zachwycająca powinna być dla nas plama z kawy? Wodząc wzrokiem nad rozlanym napojem moglibyśmy zadumać się nad tym jakim cudem akurat ten niepowtarzalny kształt wydarzył się akurat na skromnym blacie naszego biurka. Toż to cud! Spróbujcie go powtórzyć.
Przyjmijmy jednak, że samoorganizujący się i zdolny do samoodtwarzania proces zwany życiem jest wyjątkowy. Wraca więc problem nieprawdopodobieństwa jego powstania. To o czym pisałem w poprzednich odcinkach cyklu jest tylko niewielką częścią niesamowitych zbiegów okoliczności. Wyliczanie ich można by śmiało ciągnąć dalej, jeśli chodzi o chronologię. Wykazywać, że katastrofy, które wybiły dinozaury, jednocześnie zrobiły miejsce ekspansji ssaków, że ewolucja dostawała inne kopniaki przyspieszające jej marsz, takie jak wybuchy supernowych czy rozbłyski gamma, że wypiętrzenie Panamy mające miejsce jakieś 5 milionów lat temu, zablokowało ruch ciepłych prądów morskich, czego jednym ze skutków było wysychanie Afryki zmuszające naszych przodków do szukania szczęścia na powiększających się sawannach, gdzie korzystnie było przyjąć dwunożną, pionową postawę.
Wydaje mi się, że postrzeganie konkretnych form w jakich przejawia się życie jako rzecz nieprawdopodobną jest wynikiem błędu w myśleniu. Odwołując się do przykładu z plamą kawy – nie powinniśmy wnioskować o nieprawdopodobieństwie zdarzenia po fakcie i to stosując do tego zdrowy rozsądek. Z punktu widzenia matematyki, prawdopodobieństwo zaistnienia istoty dwunożnej, nieopierzonej – jak zdefiniował nas Platon - jest zapewne bardzo małe, ale nie jest zerowe. Mogło się więc przydarzyć. My zaś patrzymy na to jako na fakt zdeterminowany, bo już zaistniały. Zapewne wcale tak nie musiało być. Moglibyśmy wyglądać inaczej i wtedy z kolei dumalibyśmy nad tym jakim to cudem dzieje życia doprowadziły do powstania nas właśnie w takiej formie np. jako zielonkawych prosiaków z dodatkową parą chwytnych rączek wyrastających na grzbiecie. Oczywiście forma w jakiej może się przejawiać życie jest ograniczona względami praktycznymi, pragmatyczną zasadą, która w przypadku materii ożywionej nazywa się prawem ewolucji. Jeśli w alternatywnej rzeczywistości bylibyśmy zielonkawymi prosiakami, stałoby się tak tylko dlatego, że zielonkawy prosiak byłby organizmem zdolnym do przetrwania i konkurowania z innymi organizmami.
Dużo bardziej problematyczne jest zagadnienie powstania samego życia jako procesu. Niezależnie od tego jakie przyjmuje ono formy, wydaje się zjawiskiem niesamowitym. Nawet podstawowe stałe fizyczne naszego wszechświata są dokładnie takie jakie powinny być, by życie mogło powstać. Wystarczyłoby małe przesunięcie np. w prędkości światła i kosmos stałby się miejscem, gdzie żaden biolog nie znalazłby pracy w zawodzie. Prawdę mówiąc, to nie byłoby żadnego biologa, który mógłby pracy szukać, bo nie byłoby żadnego żywego organizmu, z biologami włącznie. W kosmologii koncepcją organizującą tę problematykę jest zasada antropiczna, która w wersji 'słabej' jest zwykłym truizmem stwierdzającym, że właśnie dzięki temu, iż stałe fizyczne są takie jakie są możemy zastanawiać się nad nimi, bo inaczej by nas nie było.
W wersji 'silnej' zasada stwierdza, że wszechświat musi mieć takie właściwości, by mogło w nim powstać życie. Jest więc tworem celowym. Wniosek ten niemal nieuchronnie prowadzi do stanowisk teistycznych, zakładających istnienie takiego lub owakiego demiurga. Interesującą próbą uniknięcia tej konsekwencji jest koncepcja kosmologicznego doboru naturalnego stworzona przez fizyka Lee Smolina. Zgodnie z nią istnieje multiversum, czyli uniwersum, w którym nasz świat jest tylko jednym z wielu. W multiversum wszechświaty generujące więcej czarnych dziur namnażają się, ponieważ zapadanie się czarnej dziury prowadzi do powstania osobliwości będącej początkiem nowego wszechświata o pokrewnych właściwościach. Upraszczając – czarne dziury są zarodkami Wielkich Wybuchów kreujących nowe kosmosy. Tak się składa, iż nasze stałe fizyczne sprzyjają powstawaniu czarnych dziur, stąd wniosek, iż wszechświaty, w których może powstać życie są jednocześnie tymi, które najszybciej się mnożą.
Stwierdzenie tego, że nasz wszechświat jest przyjazny życiu i że być może nie jest to cecha przypadkowa, nie pomaga nam rozwikłać samego problemu nieprawdopodobieństwa zorganizowania się materii nieożywionej w ożywioną. Przecież ewidentnie wykazaliśmy, iż przypadkowe złożenie się chemii w życie graniczy z niemożliwością. Myślę, że kluczem do uporania się z tą zagadką jest uświadomienie sobie skali czasu i przestrzeni w jakiej dokonywały się biogenne procesy. Nie mówimy tu o setkach, tysiącach czy nawet milionach lat, ale o ich miliardach. To naprawdę szmat czasu i sporo mogło się wydarzyć. Tym bardziej, że życie dla zaistnienia miało na naszej planecie mnóstwo miejsca w ogromnym praoceanie, zwanym, w kulinarnej manierze, zupą pierwotną lub pierwotnym bulionem. Co więcej - nie jest wykluczone, iż nie powstało ono tutaj, lecz, zgodnie z teorią panspermii, przywędrowało do nas z kosmosu, przywleczone z innego globu przez meteoroid. Jeżeli przyjmiemy to założenie, szanse na jego powstanie były jeszcze większe, bo oprócz Ziemi potencjalną kolebką mogły być inne sprzyjające życiu planety.
Pozostaje nam postawić sobie jeszcze jedno pytanie: skoro życie, choć tak nieprawdopodobne, okazuje się tak prawdopodobne, czemu nie trafiamy na ślady jego istnienia poza naszą planetą? Czemu z bezkresnej przestrzeni kosmosu nigdy nie dotarło do nas uporządkowane 'bip-bip', dobitnie świadczące o racjonalnym charakterze nadawcy? Wszechświat uporczywie milczy. Od Wielkiego Wybuchu minęło tyle czasu, dookoła nas jest tyle galaktyk, gwiazd, planet – ogrom skali sugeruje, że życie musiało zaistnieć także gdzieś poza Ziemią, że nawet powinno być zjawiskiem dosyć pospolitym. Fizyk Enrico Fermi zadał pytanie 'Gdzie oni są?', co było sformułowaniem zagadnienia wystarczająco klarownym by nadać mu miano paradoksu Fermiego.
Próby rozwiązania tego problemu przyjmują różną postać. Hipoteza jedynej Ziemi (rare Earht hypothesis) zakłada, że warunki zaistnienia wielokomórkowego życia są tak nieprawdopodobne, iż być może jesteśmy ewenementem na skalę galaktyki lub nawet wszechświata. To ostateczne, nie dające nadziei rozstrzygnięcie paradoksu. Istnieje mnóstwo innych propozycji, z których wiele brzmi dosyć niesamowicie. Chociażby hipoteza ZOO, zakładająca że obcy obserwują nas z ukrycia i nie są zainteresowani nawiązaniem kontaktu, ponieważ albo nie chcą póki co zakłócać naszego rozwoju, albo jesteśmy ich eksperymentem, albo po prostu jeszcze nie dorośliśmy etycznie do tego, by się z nimi dogadać.
Frapująca jest też koncepcja radykalnie znosząca możliwość komunikacji – rozwinięte cywilizacje osiągają poziom technologicznej osobliwości, ich racjonalność jest daleko poza tym, co możemy pojąć, my zaś nie reprezentujemy sobą nic, co by ich interesowało. Jesteśmy co najwyżej przykładem dosyć prymitywnego, inteligentnego życia na bardzo wczesnym etapie rozwoju. Obcy nie mają żadnego dobrego powodu, by do nas zagadać. My zaś nie trafiamy na ślady ich bytności, ponieważ nie potrafimy odróżnić ich wytworów od naturalnych obiektów. W obrębie tej hipotezy można by umieścić eksperyment myślowy Dysona, który zakłada, iż rosnące zapotrzebowanie na energię zmusza zaawansowane cywilizacje do otoczenia macierzystej gwiazdy absorbującą promieniowanie sferą, czymś w rodzaju gigantycznego kolektora słonecznego, utworzonego z rozproszonej w przestrzeni chmury urządzeń. Promieniowanie przenikające przez tę barierę jest tak niewielkie, że nie potrafimy go odróżnić od promieniowania tła.
Porzućmy już te dywagacje i wróćmy na Ziemię, do tu i teraz. Jesteśmy więc, dzieło albo mądrego stwórcy, albo szczęśliwego przypadku. Przetrwaliśmy, rozwinęliśmy się i wszystko przed nami. Na ten optymistyczny obrazek pada jednak złowrogi cień. Kosmiczne katastrofy nie są tylko pieśniami przeszłości. We wszechświecie niewiele się zmieniło: wszystko nadal pędzi, zderza się, kruszy i płonie. Szacuje się, że orbitę Ziemi przecinają trajektorie 100 milionów obiektów o średnicy większej niż 10 metrów. Duża część z nich jest zdolna do wyrządzenia sporych szkód, np. zniszczenia miasta i przy okazji zachwiania klimatem całego globu. Pośród tych bolidów około 2000 ma rozmiary wystarczające do tego, by unicestwić naszą cywilizację.
Straszenie śmiercionośnymi pociskami, które mogą bez ostrzeżenia wychynąć z kosmicznego bezkresu nie jest bynajmniej holywoodzkim zagraniem obliczonym na zabawienie publiczności. Dla przykładu: w 1991 roku już po fakcie zauważono asteroidę, która minęła nas w odległości 170 tysięcy kilometrów. Dystans ten może wydawać się sporą odległością, lecz w skali kosmicznej jest to tak zwany 'rzut beretem'. Używa się niepokojącego porównania - po zmniejszeniu rozmiarów wydarzenie to odpowiadałoby strzałowi z karabinu, po którym kula przeszyła rękaw, ale nie dotknęła ręki. Mało krzepiące wiadomości, nieprawdaż? Taka już podła dola żywego organizmu - wciąż zatroskany o swoje przetrwanie.
Na zamknięcie tematu proponuję kolejną kosmiczną piosenkę!
No stary... Tekst pierwsza klasa. Czyta się wyśmienicie. Dajesz do myślenia.
OdpowiedzUsuńDzięki.:) Miło przeczytać taki komentarz.
OdpowiedzUsuń