środa, 15 stycznia 2014

Wspomnienie o Stefanie Wiśniewskim

Opublikowany poniżej tekst to wspomnienie pana Zygmunta Wiśniewskiego o jego bracie - Stefanie Wiśniewskim. Z panem Stefanem Wiśniewskim miałem przyjemność zetknąć się jeszcze jako dziecko, gdy uczył on języka niemieckiego w Szkole Podstawowej Nr 3 w Braniewie. Zapamiętałem go jako człowieka zdyscyplinowanego i wzbudzającego respekt, a jednocześnie życzliwego i ciepłego. Często na lekcjach opowiadał nam o czasach wojny, choć wtedy nie potrafiłem docenić wartości tych ciekawych narracji. Dzięki wspomnieniom jego brata miałem okazję po latach wrócić do historii pana Wiśniewskiego. Rzecz wydaje mi się na tyle interesująca, że publikuję ją na blogu.

Dziękuję Pawłowi Pienickiemu (wnukowi pana Wiśniewskiego) za udostępnienie tekstu.

---

"Stefan


Żołnierska droga mojego brata, Stefana Wiśniewskiego
(po wojnie, od 1949 r. nauczyciela i organizatora szkolnictwa w pow. braniewskim)

Mama płakała i znaczyła Stefana Znakiem Krzyża. Na drogę w nieznane dała mu święty obrazek z wizerunkiem Serca Jezusowego. Patrzyłem na tę scenę oczami niespełna pięcioletniego chłopca i tak ją zapamiętałem na całe życie. Wracała ona wielokrotnie w moich wspomnieniach, a utrwaliła ją opowieść Stefana - już po powrocie z wojny – o zbawczej roli, jaką obrazek Serca Jezusowego odegrał w czasie pierwszej krwawej bitwy, w której uczestniczył. Była to bitwa o miasto  Ypres w Belgii, tuż za granicą francusko-belgijską.

Bitwa była w 1944 roku, a wyjazd z domu rodzinnego i pożegnanie miało miejsce rok wcześniej, w Działdowie, gdzie mieszkaliśmy, wiosną 1943 roku.

Stefan przed wybuchem wojny był uczniem gimnazjum. W przeddzień napaści niemieckiej na Polskę, w ostatnim dniu sierpnia 1939 r. wraz z matką i rodzeństwem: starszym bratem Mieczysławem (ur. 1920), starszą siostrą Felicją (ur. 1922), młodszymi braćmi Józefem (ur. 1926) i Alfonsem (ur. 1930) transportem rodzin kolejarzy z Działdowa wyjechał na wschód. W tym transporcie, w wagonie towarowym, byłem również ja, Zygmunt, najmłodszy w rodzinie Wiśniewskich (ur. w maju 1938 r.).W opowieściach rodzinnych ten wyjazd nazywano „ucieczką”. Mówiło się „w czasie ucieczki” lub „na ucieczce”. Ucieczka skończyła się pod Włodawą, we wsi Osowa, do której rodzina trafiła ze stacji kolejowej we Włodawie podwodą miejscowego chłopa. We wsi Osowa do rodziny dołączył ojciec, który w czasie wyjazdu rodziny był na swoim kolejarskim stanowisku dyżurnego ruchu w Działdowie.

Za transportami uciekinierów szedł front i Niemcy dotarli pod Włodawę. Wiosną 1940 r. uciekinierzy wrócili do Działdowa. Mieszkanie było zajęte przez niemieckiego kolejarza. Naszą rodzinę, wraz z innymi polskimi rodzinami kolejarzy, które wróciły z „ucieczki” zakwaterowano w baraku. Ojciec otrzymał pracę „na torach”, czyli przy podsypywaniu tłuczniem podkładów kolejowych. Mieczysław nosił worki z towarami u niemieckiego kupca. Felicja została służącą u Frau Hipschowej. Stefana niemiecki urząd pracy  skierował do bauera w pobliskiej wsi Pierławki. W mieście nastał czas terroru. W pierwszej kolejności gestapo wymordowało nauczycieli i duchowieństwo. Rozstrzeliwano w piwnicach willi zwanej „Czarną Chorągwią”, która była siedzibą gestapo. Miejsce to – willa przy głównej ulicy – ze stale wiszącą czarną chorągwią z emblematem trupiej czaszki - była postrachem Polaków.  Zwłoki zamordowanych zakopywano na dawnym żydowskim cmentarzu i w pobliskim  lesie obok wsi Komorniki. W dawnych koszarach Niemcy utworzyli obóz koncentracyjny – Kontzentrationslger Soldau. Soldau – to pruska nazwa Działdowa. Jesienią 1940 r. gestapo aresztowało najstarszego z braci – Mieczysława. Wywieziono go do obozu w Mauthausen, znanego z nieludzkiej pracy w kamieniołomach. Po trzech miesiącach przyszło z komendantury KL Mauthausen zawiadomienie o jego śmierci. Byłem dwuletnim dzieckiem, nie mogłem tej rodzinnej  tragedii pamiętać, ale  jest ona w mojej świadomości jako wydarzenie, które zapisało się na twarzy mojej matki. Mama, zaledwie 40-letnia, stała się kobietą starą. Taką ją zapamiętałem z dzieciństwa. Kiedy w dwa lata później naznaczyła znakiem Krzyża wyjeżdżającego Stefana – postarzała się w dwójnasób.

Stefan otrzymał wezwanie do stawienia się w tworzonej brygadzie pracy przymusowej w niedalekiej Iławie (Deutche Eilau). Wyjechał i ślad po nim zaginął. Mama czekała na list i płakała po nocach. List nie przychodził, bo brat został skierowany do pracy dla Niemiec nad Morzem Północnym. Był robotnikiem, pomocnikiem budowniczych fortyfikacji w Normandii. Z tego terenu Niemcy nie przepuszczali żadnej korespondencji. Od połowy 1943 r. do wiosny 1946 r. od Stefana nie było żadnej wieści.

Stefan, zmarły 23 czerwca 2009 r.  w Braniewie, zostawił po sobie niewiele spisanych informacji. W życiorysie, napisanym prawdopodobnie dla organizacji kombatanckiej, wspomina ten okres lakonicznie:

Wiosną 1943 r. skierowany zostałem przez niemiecki urząd pracy do oddziałów budujących fortyfikacje dla wojska. Wywieziony zostałem na Zachód, gdzie pod nadzorem Wehrmachtu budowaliśmy fortyfikacje nad Morzem Północnym w Holandii i Belgii, koło miejscowości Kazand, Badhuis, Newport, a potem we Francji nad Kanałem La Manche koło miejscowości Letoque i Etaple. Po inwazji wojsk alianckich w Normandii oddaliłem się z obozu, w którym mieszkaliśmy i przez ponad dwa tygodnie ukrywałem się, korzystając z pomocy poznanych wcześnie Francuzów, związanych z Ruchem Oporu, w ich domu.  Po nadejściu 1 Dywizji Pancernej zgłosiłem się ochotniczo do Wojska Polskiego pod dowództwem brytyjskim, gdzie zostałem przydzielony do 2 kompanii 8 Batalionu Strzelców.
   
W innym miejscu Stefan wspomina, że podstawowe przeszkolenie strzeleckie przeszedł w tempie przyśpieszonym w tzw. Rzucie B polskiej 1 Dywizji Pancernej , gdzie pierwszego dnia otrzymał umundurowanie: angielski bateldres z polskimi odznakami 1 DP, beret, hełm i pozostałe części żołnierskiego wyposażenia.
  
1 Dywizja Pancerna, dowodzona przez polskiego generała, Stanisława Maczka, wylądowała w Normandii w drugim rzucie inwazji pod koniec czerwca 1944 r. 

O przebiegu lądowania na wybrzeżu francuskim opowiadał Stefan na spotkaniu z młodzieżą:

Polska dywizja nie poszła na pierwszy ogień, jak można się było spodziewać.  Lądowanie na plażach Normandii było możliwe dopiero po rozładowaniu na pełnym morzu z brytyjskich okrętów ciężkiego sprzętu przy pomocy dźwigów. Po opanowaniu przyczółku przez brytyjski desant powietrzny oraz piechotę morską, zbudowano po kilkunastu dniach, kilkaset metrów od brzegu sztuczne molo na dużej liczbie barek, na które przeładowywano  ze statków transportowych pojazdy polskiej dywizji. Z barek pojazdy docierały już o własnych siłach na plaże normandzkiego wybrzeża.
  
Dywizja na francuskim wybrzeżu weszła w skład II Armii Brytyjskiej, dowodzonej przez marszałka Montgomerego.  Wojska desantowe i piechoty morskiej, korzystając z zaskoczenia, którym było dla Niemców miejsce lądowania, wkroczyły do walki i wypierały jednostki niemieckie. 1 Dywizja Pancerna, po sformowaniu się na francuskiej ziemi, została pośpiesznie skierowana do walki:

Dnia 1 sierpnia Dywizja otrzymała bardzo trudne i ryzykowne zadanie  przedarcia się nocą 40 km na tyły wroga i zatrzymania cofających się wojsk niemieckich. O tej nocy, kiedy przedzierali się na tyły wroga, opowiadali koledzy Stefana, którzy uczestniczyli w odcięciu odwrotu wojskom niemieckim. Mówili, że „zatykali korek kotła” w kształcie butelki, w którym znajdowali się Niemcy. Zadanie wykonali brawurowo, jednak przy dużych stratach własnych. Następnie 1 DP kontynuowała pościg za osłabionymi siłami wroga.
   - Ja – wspomina Stefan – znajdowałem się wtedy w jednostce szkoleniowej, w której odbywałem przeszkolenie strzeleckie. 
Dywizja znajdowała się w stałym kontakcie bojowym z siłami wroga. Cofający się Niemcy byli osłabieni, ale ciągle groźni. W walkach i potyczkach ginęli żołnierze 1 Dywizji Pancernej. 
Przed przekroczeniem granicy francusko-belgijskiej doścignęliśmy siły dywizyjne pierwszego rzutu i zostałem przydzielony do 2 kompanii 8 Batalionu Strzelców. W tej jednostce odbyłem chrzest bojowy. Silny opór napotkaliśmy pod Ypres i Gandawą. Wtedy po raz pierwszy używałem swojego Stena. 

Ten atak na pozycje Wehrmachtu pod Ypres zapamiętał z powodu o wiele ważniejszego niż pierwsze użycie Stena. Uczestniczył w ataku, w którym ginęli ludzie. On przeżył. Zadawał sobie potem pytanie, czy żył dzięki przypadkowi, czy dzięki Matce, od której otrzymał szkaplerz, który uchronił go przed śmiercią.                       
Słuchałem kilkakrotnie tego wspomnienia.           
Strzelcy 8 Batalionu ruszyli na pozycje niemieckie. 2 kompania, w której się znajdowałem, oskrzydlała silną niemiecką obronę w zabudowaniach na przedmieściach miasta. Ze strony niemieckiej był silny ostrzał z broni maszynowej i moździerzy. Padaliśmy, kiedy pociski moździerzowe rozrywały się przy uderzeniach w ziemię.  Po raz pierwszy uczestniczyłem w prawdziwej walce, po raz pierwszy widziałem, jak pod żołnierzami załamywały się nogi, niektórzy moi koledzy już się nie podnosili.
Po walce dowódca, już „na spocznij” lustrował stan liczebny mojej kompanii i krótko, jak psychoterapeuta, rozładowywał nasze napięcie, kilkakrotnie przystając i żartując ze strzelcami. Przystanął także przy mnie i zwrócił uwagę na wyszarpany otwór w lewej  kieszeni mojego bateldresu. W kieszeni miałem portfel z pamiątkami. Były to zdjęcia rodzinne, był też obrazek Serca Jezusowego, który dała mi Mama w 1943 r. żegnając mnie przed wyjazdem z Działdowa.  Wyjąłem portfel i w obecności oficera zajrzałem do środka. Był przestrzelony odłamkiem pocisku, pewnie moździerzowego. Odłamek przedziurawił także fotografie i dokumenty i zatrzymał się na Sercu Jezusowym.
- Miałeś chłopie szczęście - powiedział oficer - do serca było zaledwie kilka centymetrów. Podziękuj Sercu Jezusowemu za ocalenie.
Od tamtego czasu obrazek Serca Jezusowego i odłamek noszę zawsze z sobą, jak relikwię.

Później było jeszcze trudniej niż pod Ypres. Kilkakrotnie jeszcze stawał ze śmiercią twarzą w twarz. W czasie spotkań z młodzieżą unikał jednak opowieści osobistych. Starał się przekazywać słuchaczom wiedzę o 1 Dywizji Pancernej i Polskich Siłach Zbrojnych walczących w II wojnie światowej na Zachodzie. Był nie tylko weteranem, ale zwłaszcza emerytowanym nauczycielem. Chciał wypełnić lukę, jaka powstała w świadomości młodych Polaków przez wieloletnie, a zwłaszcza w latach 1945 – 1969, przemilczanie wysiłku polskiego żołnierza na froncie zachodnim. Nie wdawał się w dyskusje polityczne, które ucinał krótkim stwierdzeniem, że krew polskiego żołnierza, przelana w Kraju, czy na Wschodzie, czy na Zachodzie - ma równą wartość.

Chętnie dzielił się wiedzą z historii wojskowości. O specyfice wojska polskiego w brytyjskiej armii opowiadał Stefan – weteran w  honorowym  stopniu podporucznika na początku 2003 r. w czasie  jednego ze spotkań z młodzieżą szkolną. 
Stanowiliśmy wydzieloną narodową grupę, nosiliśmy polskie odznaki, pod polskimi sztandarami, mieliśmy polską komendę, która w naszym języku wydawała rozkazy. Sztab brytyjski przydzielał nam zadania bojowe, ale plany operacyjne opracowywali już nasi dowódcy. 1 DP zorganizowana była na wzór brytyjski. W jej skład wchodziły następujące jednostki:  10 Brygada Kawalerii Pancernej (czyli mówiąc prosto – czołgów), 3 Brygada Strzelców (czyli po prostu piechota) , Pułk Dragonów, dwa pułki artylerii motorowej, pułk artylerii przeciwpancernej, pułk artylerii przeciwlotniczej, pułk saperów, batalion łączności. Te jednostki bojowe wspierane były przez służby warsztatowe, sanitarne, zaopatrzeniowe, duszpasterstwo i żandarmerię. Ranni trafiali do brytyjskich szpitali polowych.
8 Batalion Strzelców, w którym się znalazłem, był chlubą Brygady Strzelców. Nasza 2 kompania rywalizowała o miano najlepszej w Batalionie.

Po chrzcie bojowym w Belgii pod Ypres i Gandawą, prawdziwa wojna zaczęła się po przekroczeniu granicy holenderskiej. Jej fragmenty opisał i opatrzył refleksją  kronikarz 8 Batalionu, który ukrył swoje imię i nazwisko pod inicjałami „A. Z”. Pochodził, czego się niebawem dowiemy, z Warszawy, ze Starego Miasta. Uczestnikami jego opowieści są strzelcy 2 i 4 kompanii.
Gdzieś w małym miasteczku holenderskim zatrzymaliśmy się na kilkugodzinny wypoczynek. Miasteczko przedstawia smutny obraz zniszczenia. Kościół rozwalony do fundamentów, ściany domostw sterczą okopcone i wyszczerbione. Co parę kroków potykamy się o ciepłe jeszcze trupy Holendrów różnej płci i wieku, rozstrzelanych przez wycofujących się Niemców. Gdzieś z boku bije artyleria, a dudnienie wystrzałów echem stokrotnym odbija się wśród zgliszcz i ruin. Na progu wpół rozwalonego domu stoi kobieta, może jedyna, której nie wystraszyła wojna. Zaprasza nas do siebie. Jest szczęśliwa, że może nas ugościć. W mieszkaniu jest przytulnie jak w rodzinnej kamienicy na Starym Mieście. W rogu stoi pianino. Leon pyta, czy może zagrać. Ależ naturalnie. Płyną polskie, kochane melodie, daleko w holenderskiej ziemi. Jesteśmy skupieni i rozmarzeni. Gdzieś tam daleko, hen na wschodzie walczy Warszawa. Może ostatnim wysiłkiem, ostatnim tchem wzywa nas, błaga o pomoc. Za oknem słychać czyjeś kroki. Wchodzi Stach. Twarz ma bladą, zaciśnięte usta. Milkniemy jak na komendę. – Czy wiecie, co się stało ? Z wielkim trudem, cicho i powoli wyszeptał: - Warszawa padła.
  
W tej dramatycznej scenie brakuje tylko daty. Było to 2 października 1944 r., w dniu kapitulacji Powstania Warszawskiego. 

Stefan był w składzie 2 kompanii w tym holenderskim miasteczku. Informacja o kapitulacji powstańczej Warszawy rozchodziła się w 8 Batalionie błyskawicznie i do niego też dotarła. Może był świadkiem opisanej sceny? O tym nigdy nie wspominał. 

Najtrudniej było przy zdobywaniu Bredy oraz mostu na Kanale Mark – zapisał  w konspekcie przed spotkaniem z młodzieżą. Odbywał wiele takich spotkań, nigdy nie odmawiał. Miał za sobą inne doświadczenia niż ci jego koledzy z Warszawy. W 1 Dywizji, w 8 Batalionie, w 2 kompanii znajdowali się młodzi Polacy z Ziem Wschodnich Rzeczypospolitej, z Wielkopolski, Mazowsza i Pomorza. Walczyli wspólnie o wolną Polskę. Pod pojęciem Polski rozumieli swoje rodzinne strony. Docierały już do nich informacje o porozumieniu trzech mocarstw w Jałcie. Dowiedzieli się, że Churchill i Roosvelt  przehandlowali Polskę Stalinowi. Żołnierze 1 DP walczyli ze znienawidzonym wrogiem na holenderskiej ziemi. Niedługo wkroczą na teren III Rzeszy. A co potem? Dokąd pójdą? Jaką będą mieli przyszłość?
   
Stefan musiał sobie również zadawać podobne pytania. Co będzie z Polską? Co będzie z rodziną? Co będzie z nauką? Wojna nie dawała wiele okazji do refleksji, ale w takich sytuacjach, jak w holenderskim miasteczku, zmuszała do myślenia o przyszłości. 

W Holandii Niemcy, dotąd wycofujący się po krótkiej walce lub potyczce, zaczęli stawiać coraz większy opór. 

Najtrudniej było – zapisał – przy zdobywaniu Bredy oraz mostu na Kanale Mark.

Breda, historyczne miasto Holandii, z bezcennymi zabytkami architektury z czasów średniowiecza i renesansu. Mieszkający tu Holendrzy wiedzieli już, czym dla miasta mogą się skończyć walki uliczne. Bali się użycia ciężkiej artylerii i bombowców. Wiedzieli, jaki los spotkał miasta francuskie, w których Niemcy stawiali opór. Oczekiwali wyzwolenia spod niemieckiej okupacji, pełni obaw o los swego ukochanego miasta. Niemcy zorganizowali obronę od strony zachodniej, z której spodziewali się ataku. Brytyjskie dowództwo zastosowało manewr oskrzydlający, w którym Polakom z 1 Dywizji Pancernej przypadło wejście do Bredy od wschodu. Walki były ciężkie, ale nie dotknęły zabytkowej części miasta. 
   
Gen. S. Maczek, w swoich wspomnieniach spisanych w książce „Od podwody do czołga”, opowiada o szczególnej wdzięczności Holendrów do żołnierzy 1 DP:

Źródłem najgłębszej wdzięczności, okazywanej od pierwszego dnia po dziś dzień, wybuchającej wciąż tym samym płomieniem entuzjazmu dla żołnierza polskiego w każdą rocznicę wyzwolenia miasta – stał się fakt, że Breda nie poniosła prawie żadnych strat w mieszkańcach i budynkach w czasie bitwy. Od pierwszego dnia zdali sobie mieszkańcy sprawę z tego, jakby wyglądało miasto, gdyby to nie dywizja polska, lecz główne natarcie sprzymierzonych, dysponujące tak wielką potęgą ognia – stoczyło bitwę o Bredę. Zbyt wiele było naokoło gruzów i zgliszcz, kwitnących przedtem miast i osiedli holenderskich. Wdzięczność mieszkańców Bredy nie była słomianym ogniem. Wielu żołnierzy dywizji znalazło tu najlepszych przyjaciół, wiele znajdzie wkrótce dom i rodziny. Na razie objawiała się ta wdzięczność szałem radości na ulicach miasta, tymi napisami „Dziękujemy Wam, Polacy” w każdym oknie wystawowym, gościnnością iście holenderską, która przechodziła granice przysłowiowej staropolskiej gościnności, najlepszymi kwaterami dla żołnierza polskiego.

W kronice  8 Batalionu Strzelców 1 Dywizji Pancernej znalazłem piękny opis uwieńczenia zwycięstwa w Bredzie przez strzelców 2 kompanii, tej – w której walczył Stefan:

Zdobywamy wóz ciężarowy, a na nim olbrzymią krwawą flagę z Hackenkreuzem (ze swastyką). Niepomni na padające jeszcze pojedyncze strzały, rzucają się chłopcy na hitlerowską świętość i rozrywają ją na szaliki. Była u nas niegdyś piękna tradycja, że „pierwszy szalik” trzeba zrobić z hitlerowskiej „fany” (flagi), drugi dostać z rąk cudnej, oczywiście, dziewoi, a dopiero trzeci można kupić samemu.
Dalsza droga w kierunku na rynek Ginneken jest wolna. Cały batalion zatrzymuje się w rejonie krzyżówki i oczyszcza okolice.
   
Szalik z hitlerowskiej „fany”, czyli chorągwi porwanej na strzępy? Widziałem taką apaszkę w 1947 r. u Stefana. Kolor czerwony   przestał być  wtedy „twarzowy”, kojarzył się z sowietami i czerwoną chorągwią na budynku UB. Pewnie dlatego  Stefan nie zawiązywał jej pod szyją? W tym miejscu i tym komentarzem za bardzo wyprzedzam rozwój wypadków, dlatego wracam do tego, co działo się na ulicach Bredy w dniach 29 i 30 października 1944 r.

Po ulicach swego miasta biegał wtedy chłopiec o imieniu Thom, Thom Peterss. Przeżył wtedy bardzo głęboko wyzwolenie  Bredy, entuzjazm swoich rodaków, zapamiętał polskich pancerniaków goszczonych przez holenderskie rodziny oraz transparenty z napisami „Dziękujemy Wam, Polacy!”, że kiedy dorósł, spisał swoje wspomnienia. Zatytułował je, oczywiście, „Dziękujemy Wam, Polacy!”. W książce tej przytacza wpis do księgi pamiątkowej, którą burmistrz Bredy wręczył gen. S. Maczkowi 15 lutego 1945 r.:
Ludność Bredy, miasta, którego nazwa pojawia się często w historii Holandii, chce wyrazić swoją bezgraniczną wdzięczność bohaterom 1 Polskiej Dywizji Pancernej. Chce wyrazić wdzięczność za uwolnienie od znienawidzonego jarzma niemieckiego. Dzięki potężnemu uderzeniu Polaków Breda odzyskała wolność niemal nieuszkodzona i z nietkniętymi pomnikami swojej przeszłości. Ludność miasta z głęboką czcią wspomina tych, którzy daleko od swej ojczyzny oddali życie w walkach o Bredę i w bojach na drodze do Moerdijk. Cała ludność miasta wypełniona jest gorącymi i szczerymi życzeniami, by Bóg przywrócił Polsce wolność i chwałę, które niegdyś promieniowały nad Europą olśniewającym blaskiem i dla których tylu jej synów walczyło bohatersko przez wieki w zmaganiach budzących podziw świata. 

Zdobycie Bredy przeszło do historii bojowej 1 DP jako wielkie zwycięstwo, takie jak odcięcie odwrotu Niemcom w pierwszym boju po wylądowaniu w Normandii.

Żołnierze 8 Batalionu otrzymali honorowe obywatelstwo miasta Bredy.

Stefan stracił w walkach o Bredę serdecznego przyjaciela. Walki o to holenderskie miasto zostało okupione śmiercią wielu polskich żołnierzy. Dlatego w jego opowieściach, dla zobrazowania ceny tego sukcesu, pojawiała się informacja, że na cmentarzu w Bredzie znajduje się 250 grobów z polskimi nazwiskami na żołnierskich krzyżach.
   - W Bredzie – wspomina Stefan – skierowano mnie na kurs obsługi radiostacji, a po jego zakończeniu zostałem przeniesiony do plutonu łączności przy sztabie batalionu płk. Aleksandra Nowaczyńskiego. 
   
W plutonie łączności przydały się umiejętności Stefana, które zdobył jeszcze przed wojną. Na nastawni kolejowej dyżurnego ruchu w Działdowie, gdzie pracował ojciec, znajdował się aparat Morsa. Na nim dyżurny ruchu wystukiwał informacje skierowane do sąsiednich stacji kolejowych o numerach odprawianych pociągów i czasie ich odjazdów. Stefan często zanosił ojcu obiady. Kiedy aparat Morsa stał bezczynny – uczył się jego obsługi i alfabetu złożonego z kropek i kresek. Za tę umiejętność otrzymał odznakę sprawności radiotelegrafisty w harcerstwie. Kiedy więc w Bredzie dowódca pytał, kto umie obsługiwać aparat Morsa, był w 2 kompanii jednym z dwóch, którzy posiadali tę umiejętność. 
   
Praca w plutonie łączności nie polegała jednak tylko na wystukiwaniu szyfrowanych informacji i rozkazów. Podstawowym obowiązkiem łącznościowca było zapewnienie przepływu rozkazów na polu walki, przekazywanych w tradycyjny sposób – przy pomocy telefonów przewodowych.

Po wyjściu z Bredy, 8 Batalion w krwawym pochodzie dotarł do Kanału Mark, zamykającego drogę w kierunku rzeki Mozy i dalej – do granicy niemieckiej.  31 października nad Kanałem i całą okolicą zalegała mgła. Dowództwo postanowiło wykorzystać tę okoliczność dla uchwycenia przyczółku po przeciwnej stronie kanału. Zadanie to otrzymała 1 kompania.

Przebieg tego śmiałego manewru opisywał kronikarz 8 Batalionu.  
Żołnierz wyczerpany pochodem, niewyspany i zmoknięty otrzymał rozkaz uchwycenia i utrzymania przyczółku po przeciwnej stronie kanału. Ufna w pomoc czołgów, „ siedzących” już w terenie,  idzie 1 kompania, niosąc łodzie przeprawowe. Mgła ułatwia zadanie. Przeprawa odbywa się błyskawicznie. Kompania okopuje się obronnie na przyjęcie spodziewanego ataku Niemców. Jest najwyższy czas, bo mgła to zdradliwy sprzymierzeniec. Teraz opada błyskawicznie, ukazując zdumionym oczom niemieckim utworzony przyczółek i własne gapiostwo. Wściekły ogień wali się na zaimprowizowaną redutę, jako pierwsza reakcja zaskoczonych Szkopów. Fontanny ziemi, błota i piasku, pomarańczowe, czerwone i zielone ognie wybuchów, barwne paciorki smugowych pocisków nie pozwalają zebrać myśli, uchwycić wrażeń, zapamiętać. Potworny zwierzęcy strach potęguje się z minuty na minutę.
   
Kronikarz, tym razem „Z. S.” był tam wśród strzelców 1 kompanii na uchwyconym przyczółku. Tam też, wśród kilku przydzielonych łącznościowców, znalazł się Stefan. Obowiązywała „cisza w eterze”, a więc żadnej łączności radiowej, tylko telefony przewodowe.
I nagle przychodzi pomoc. Nasza artyleria bębni po stanowiskach niemieckich i równocześnie 2 kompania przeprawia się na naszą stronę i naciera na farmę z prawej. I oto 3 kompania idzie na przeprawę. Jeden pluton przebrnął szczęśliwie, ale zaraz na przeprawę zwaliła się niemiecka nawała artyleryjska. Wprost na tych, co byli w łodziach. Nie wytrzymali, musieli zawrócić. Wielu utonęło w kanale. Ci, co ocaleli,  przeprawili się dopiero po południu, wzmocnieni jednym plutonem „czwartaków”.
   
To nie opowieść batalistyczna. Przytaczam ją za kronikarzem, żeby pokazać warunki, w jakich łącznościowcy musieli wyjść z okopów i rozciągać kable między dowódcą batalionu, a kompaniami. Stefan, ze stanowiska dowódcy 1 kompanii, przeciągnął łączność do dowódcy batalionu, który zajmował stanowisko cofnięte, blisko kanału. Wykonał swoje zadanie i przy sztabie batalionu doczekał nocy. Ze strony niemieckiej, po załamaniu się ich kontrataku, wzmogła się nawała ogniowa. 
 To była najtrudniejsza noc w moim życiu – opowiadał Stefan. Po północy zerwała się łączność z 1 kompanią. Dowódca wysłał pierwszego z nas do naprawienia łączności. Poszedł w noc rozświetlaną rakietami i wybuchami i nie wrócił. Po nim wyszedł drugi. Po chwili wzywał pomocy. Sanitariusze przynieśli go z postrzałem w głowę. Przyszła kolej na mnie. Pełzałem trzymając kabel w jednej dłoni,  miejsca osłonięte pokonywałem skokami. Niebo rozświetlało się co chwilę rozbłyskami rakiet. Odzywał się karabin maszynowy. Pociski artyleryjskie nadlatywały z hałasem i wybuchały wyrzucając w górę słupy ognia.  Wyczekiwałem chwili ciemności i trzymając się kabla, brnąłem do przodu. Potknąłem się o leżącego na drodze kolegę, który wyszedł jako pierwszy. Nie żył. Nie mogłem zawrócić. Szedłem do przodu. Kilka metrów dalej kabel się urywał. Teraz już tylko w ciemności musiałem znaleźć jego drugi koniec. Łączyłem je i izolowałem „na pamięć”. I znów po kablu wracałem do stanowiska dowódcy batalionu. Ostatnie metry były  najtrudniejsze. Pomogli mi koledzy, wciągając mnie jak worek do okopu.

W ciągu następnych kilku dni 8 Batalion rozszerzył swój rejon posiadania i dotarł do rzeki Mozy. Dywizja wykonała swoje zadanie i  otrzymaliśmy rozkaz okopania się. Zimę spędziliśmy w okopach i ziemiankach nad Mozą.
Ja rozkazem dowódcy 8 Batalionu otrzymałem awans, ze strzelca, którym byłem dotąd, na starszego strzelca.  Służyłem dalej w plutonie utrzymania łączności. Marzyła mi się służba przy dowódcy, z radiostacją na plecach. W tej roli mógłbym wykazać się umiejętnościami radiotelegrafisty. Na ten awans nie musiałem długo czekać. Radiotelegrafista z radiostacją, tzw. „osiemnastką” na plecach, był widoczny na polu walki. Stawał się łatwym celem dla wrogich snajperów. Nasz radiotelegrafista otrzymał snajperski postrzał w ramię. Odwieziono go do angielskiego szpitala polowego. Zająłem jego miejsce. Była to funkcja prestiżowa, ale wielce ryzykowna. Odtąd do końca wojny będę grał ze śmiercią w chowanego.
   
Wczesną wiosną ruszyła ofensywa i po tygodniu  1 Dywizja przekroczyła granicę holendersko-niemiecką w rejonie zwanym Emslandem.
Stało się to, na co czekaliśmy przez 5 lat wojny. Byliśmy na terenie znienawidzonego wroga. Obok nas znajdowali się Niemcy, niemieckie kobiety i dzieci, bo dorośli mężczyźni służyli na ogół w Wehrmachcie. Patrzyliśmy na wygłodzone dzieci i ogarniało nas współczucie. Żadnego uczucia nienawiści i chęci zemsty. Z niechęcią patrzyliśmy na jeńców w mundurach Wehrmachtu, pokornych, karnych, ale patrzących nienawistnie na nasze angielskie mundury z naszywkami POLAND na rękawach i ORZEŁKAMI na beretach. Nasz dowódca, generał Stanisław Maczek, z okazji przekroczenia granicy niemieckiej, wydał specjalny rozkaz, w którym wzywał nas do okazywania dumy zwycięzców, ale przestrzegał przed samowolnymi aktami odwetu. Wojna nie była jeszcze skończona. Wiadomo już nam było, że będziemy zdobywali Wilhelmshaven - bazę niemieckiej marynarki wojennej. W dywizji trwały przygotowania do szturmu na tę hitlerowską twierdzą, obsadzoną siłami Krieksmarine i Waffen SS.
Los tej wojny potoczył się jednak inaczej – oszczędził życie wielu z nas. Kiedy w Sztabie Generała Maczka dobiegały końca przygotowania operacyjne do szturmu – z Wilhelmshaven, z białymi flagami na pojazdach, przybyli parlamentariusze z propozycją poddania miasta i portu wojennego łodzi podwodnych bez walki. Spisano warunki kapitulacji miasta i twierdzy przed brytyjskim dowódcą Korpusu, gen. Simondsem oraz dowódcami 3 dywizji sił sprzymierzonych, wśród nich – generałem Stanisławem Maczkiem.

Świadkiem niemieckiej kapitulacji był mjr T. A. Wysocki, oficer łącznikowy w sztabie gen. S. Maczka. Swoje wspomnienia spisał w książce pt.: 1 Polska Dywizja Pancerna, wydanej w Londynie.

W dużej Sali za długim stołem zajęli miejsca dowódca Korpusu, gen. Simonds, szef sztabu i dowódcy dywizji podległych korpusowi, wśród nich gen. Maczek.. Brak jakichkolwiek dodatkowych krzeseł na sali zapowiadał, że nie będzie nawet cienia uprzejmości w stosunku do oficerów niemieckich.
…Siedziałem obok dowódcy Korpusu.
   Weszło 6 oficerów niemieckich. Gen. Erich von Straube, w towarzystwie lokalnego dowódcy marynarki wojennej, szefa sztabu i 3 dowódców odcinków wschodniej Fryzji. Weszli, ustawili się w szeregu przed stołem, zasalutowali i stali na baczność. Twarze ściągnięte i surowe. Generał Straube zaczął coś mówić.
   Gestem zniecierpliwienia przerwał mu gen. Simonds:
- Nie przyszliście tu pertraktować z nami, macie tylko wysłuchać warunków bezwarunkowego poddania się. Punkt po punkcie, twardym, dobitnym głosem zaczął odczytywać warunki.
… Myśli gen. Maczka uleciały na chwilę do momentu poddania Warszawy w 1939 roku… Czy to nie rewanż za tamtą tragiczną chwilę?
   Gen. Simonds przeszedł do rozkazów wykonawczych zajęcia terenu przez jednostki Korpusu:
- 2 Dywizja Piechoty Kanadyjskiej – teren nad Wezerą.
- 4 Dywizja Pancerna Kanadyjska – na zachód.
- Pierwsza Polska Dywizja Pancerna (czy mi się tylko wydaje, że gen. Simonds skanduje wolno i wyraźnie i rozmyślnie każde słowo) obejmie rejon Wilhelmshaven.
Po raz pierwszy przez twarze oficerów niemieckich przeszedł jakby skurcz. Oczy Niemców, przedtem mnie unikające, zwróciły się na mnie, na mój polski mundur.
Do oficjalnego objęcia miasta Wilhelmshaven przez 1 Dywizję generał Maczek wyznaczył płk. dypl. Grudzińskiego, który na czele oddziału złożonego z 2 Pułku Pancernego, 8 Batalionu Strzelców i brytyjskiego batalionu Royal Marines udał się dnia 6 maja do Wilhelmshaven.

To był najpiękniejszy dzień w życiu Stefana Wiśniewskiego, starszego strzelca radiotelegrafisty w 8 Batalionie Strzelców 1 Dywizji Pancernej. Wspominał to wydarzenie na spotkaniu z młodzieżą: 
Po czterech dniach wydzielone oddziały 1 Dywizji Pancernej, części Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, w kolumnie marszowej ruszyły w kierunku Wilhelmshaven. Byłem w tej kolumnie ze swoją „osiemnastką”, siedziałem w wozie bojowym jadącym za dowódcą 8 Batalionu, płk. Aleksandrem Nowaczyńskim. To było nasze, polskie zwycięstwo. Ten widok polskich pojazdów wojskowych tryumfalnie wjeżdżających do pokornie witającego nas dziesiątkami białych flag miasta wart był wojennej tułaczki. Te białe flagi kłaniały się  proporcom naszej, polskiej 1 Dywizji Pancernej. Pokonani Niemcy salutowali naszym dowódcom.
                                                         *

Dalszy ciąg tej opowieści o wojennych losach mojego Brata,  Stefana  Wiśniewskiego, starszego strzelca - radiotelegrafisty w 2 Batalionie 1 Dywizji Pancernej  Generała Stanisława Maczka spisany będzie już w odmiennej tonacji. Zwycięstwo będzie miało też przykry, bardzo gorzki smak. Ale to nastąpi później.

Był tryumfalny wjazd do Wilhelmshaven. 8 Bataliom Strzelców został zakwaterowany w koszarach marynarki wojennej, w których, zgodnie z porozumieniem o kapitulacji, część pomieszczeń zajmowali jeszcze marynarze niemieccy. Następnego dnia komendantura brytyjska zaczęła wydawać im dokumenty pozwalające na powrót do domów. Wkrótce też oddziały angielskie zluzowały Polaków. Po polskiej Wiktorii pozostały tylko fotografie i krótki film dokumentalny, zrealizowany przez operatora filmowego 1 DP, który utrwalił  to wydarzenie  dla potomnych. Film ten znajduje się w archiwum Instytutu Polskiego im. Generała Sikorskiego w Londynie. W Instytucie Sikorskiego jest też niewielka sala poświęcona 1 Dywizji Pancernej. Kustosz, były polski rotmistrz, który służbę zakończył w 1 DP, zatrzymuje zwiedzających przy mapie pokonanych Niemiec, na której zaznaczony jest rejon polskiej okupacji. Są to tereny przy granicy holenderskiej nad rzeką Ems. Informuje, że polscy żołnierze z 1 DP, jako jedyni sojusznicy spoza zwycięskiej trójki (Stanów Zjednoczony, Wielkiej Brytanii i Francji) w siłach sprzymierzonych, sprawowali okupację w pokonanych Niemczech. Kiedy opowiada, w jego głosie brak jest entuzjazmu. Nikt, poza Polakami z wychodźstwa w Wielkiej Brytanii, nie pamięta o polskich żołnierzach, którzy walczyli i ginęli na polach Francji, Belgii, Holandii i Niemiec. Historycy zapisali, że wojnę tę na Zachodzie wygrali Amerykanie, Brytyjczycy i Francuzi. Na Wschodzie – Rosjanie. Polska znalazła się w sowieckiej strefie wpływów, a jej przywódcy, naznaczeni do władzy przez Stalina, wyrzekli się żołnierzy  spod Tobruku, Monte Cassino, Bredy, Arnhem i Kanału Mark. Rząd PRL pozbawił obywatelstwa wielu polskich dowódców wojskowych, wśród nich Generała Stanisława Maczka. 

Historia miała bardzo gorzki wymiar. 
                                                                 *

Życie żołnierzy 8 Batalionu toczyło się dalej. Stefan Wiśniewski trafił, w okupowanej strefie, do miasta Quackenbrucken. W obozie uzupełnień (First Polish RHU) otrzymał, jako łącznościowiec,  przydział do centrali telefonicznej. Miał jednak więcej szczęścia niż wielu jego współtowarzyszy, którzy nie mieli pomysłu na życie po zakończonej wojnie.
W Quackenbrucken zorganizowano polskie gimnazjum. Zgłosiłem się tam „na naukę” – zapisał po latach. – Wykładowcami byli przedwojenni polscy nauczyciele gimnazjów i liceów, którzy jako oficerowie, zmobilizowani we wrześniu 1939 r., wojnę przeżyli w niemieckich oflagach.

Żołnierze 8 Batalionu żyli w stanie tymczasowości, niepewni jutra, zdezorientowani. Dochodziły ich wieści o sytuacji w Polsce pod sowieckimi rządami. Były też informacje mylące, przesadzone, mówiące, że każdego, kto wróci, Sowieci wywiozą na Sybir. Dla żołnierzy,  zdezorientowanych szerzącymi się informacjami, którym nawet ich dowódcy nie potrafili powiedzieć, co jest prawdą, a co plotką -  ryzykowne wydawało się nawet pisanie listów do rodziny. 

W Quackenbrucken zaczęło się najgorsze – batalion zamieniono w ośrodek demobilizacyjny, a kompanie w podobozy.         

W moim domu, w Działdowie, brak było wieści o losach Stefana do końca 1945 r. W grudniu miało miejsce wydarzenie, które głęboko zapisało się w mojej pamięci:

Do mieszkania wpadła  młoda dziewczyna, znana mi z sąsiedztwa, Lilka Bartkowska. Mama siedziała, jak zwykle przy maszynie do szycia. Lilka krzyknęła od wejścia:
- Pani Wiśniewska, Stefan żyje, jest  w polskim wojsku w Niemczech.
   Mama objęła ją za szyję, ściskała, śmiała się i płakała.
- Stefan żyje. Jest w Polskim wojsku – powtórzyła Lilka. - Mój brat Bronek spotkał go w Quackenbrucken w Niemczech. Właśnie przyszedł list od Bronka.
    
Radości nie było końca. Zaczęło się czekania na list. List przyszedł po dwóch tygodniach, a potem następne. Ojciec odpisywał i informował o wydarzeniach w bliskiej i dalszej rodzinie. Stefan pisał, że uczy się w polskim gimnazjum. Potem zaczęły przychodzić paczki, a w nich czekolady i kakao, a dla ojca tytoń fajkowy i papierosy. Z listów i opakowań paczek wycinałem znaczki i wkładałem je do swojego zeszytu, niby klasera. Niektóre były z wizerunkiem angielskiej królowej, inne – przestemplowane – jeszcze ze znienawidzonym Hitlerem.

Ojciec podjął, jak przed wojną, pracę dyżurnego ruchu. W naszej rodzinie i mieszkaniu, odzyskanym po ucieczce Niemców, było ciasno, chłodno i głodno. Bracia nadrabiali stracony wojenny czas nauką w szkole, siostra wyszła za mąż i wraz z mężem wyjechała na Ziemie Odzyskane, do dalekiej Legnicy. Dwaj bracia naszej matki, Kazimierz i Jan Skolimowscy, przed wojną nauczyciele, zmobilizowani w 1939 r., po wojnie spędzonej w niemieckich oflagach, wrócili do kraju i pracowali w szkołach. Ja, od 1 września 1945 r. byłem uczniem 1 klasy szkoły podstawowej.
- A Stefan? – Co zamierza robić Stefan? – pytali sąsiedzi o mojego brata.
- Stefan jest dalej w polskim wojsku i uczy się w polskim gimnazjum w Niemczech! – odpowiadała mama.

W strefie okupacyjnej, kontrolowanej przez 1 DP, której centrum znajdowało się w Meppen, polscy nauczyciele, pod kierunkiem dr. Pasierbińskiego i dr. Zimmera zorganizowali centrum edukacyjne dla Polaków. W szkołach na różnym poziomie kształcili się zdemobilizowani żołnierze, a także byli jeńcy oflagów, wśród nich wywiezieni  tam przez Niemców powstańcy warszawscy z 1944 r. Gimnazjum w Quackenbrucken, do którego uczęszczał Stefan, było jedną z wielu placówek edukacyjnych, które powstały w tej strefie, zwanej, od nazwiska generała, Maczkowem. Polskie szkolnictwo, które zatrzymywało Polaków, dawało im naukę, a także mieszkanie i jedzenie stało się solą w oku brytyjskich władz okupacyjnych, które starały się jak najszybciej pozbyć się „polskiego problemu”. Odczuwali to żołnierze 1 DP, którzy  chcieli połączyć swą przyszłość z nauką. Narastającą niechęć Brytyjczyków odczuwał tez Stefan.

Mijały miesiące. W czerwcu 1946 r. odbyło się w kraju referendum z pytaniami ułożonymi przez PPR – tzw. „3 x TAK”. Uwidocznił się partyjny podział polityczny. PPR (Polska Partia Robotnicza) i PPS (Polska Partia Socjalistyczna) agitowały za głosowaniem „3 razy tak”. PSL (Polskie Stronnictwo Ludowe, wicepremiera Stanisława Mikołajczyka) rzuciło hasło „2 razy tak”, a „jeden raz NIE”, było przeciw likwidacji Senatu, o który pytano w referendum. W niewielkim mieście, jakim było Działdowo, widocznym stał się podział polityczny. Coraz bardziej znaczące stawało się UB (Urząd Bezpieczeństwa). Na gmachu UB wisiała czerwona flaga, a nie biało-czerwony polski sztandar. Po referendum, które oficjalnie wygrało (sfałszowało) PPR – pojawiła się dodatkowo iluminowana  czerwona gwiazda. Spod gmachu UB odjeżdżały często samochody ciężarowe, załadowane wojskiem (KBW). Jechały w stronę pobliskiego miasteczka Lidzbarka, który stał się bazą leśnego oddział dowodzonego przez Balę. Dla moich rodziców, dla mnie i moich kolegów, byli to partyzanci. Partyjniacy z PPR i UB nazywali ich bandytami. Jacy bandyci? – mówiliśmy między sobą. Nam, chłopcom, podobały się opowieści o odważnych leśnych partyzantach Bali. Nie wiedzieliśmy jednak, jak zachować się wobec faktu, że w Lidzbarku zginęli dwaj ojcowie naszych koleżanek ze szkoły, którym urządzono pogrzeb z orkiestrą. Później przyszła do nas wiadomość, że w walce zginął również syn Bali. Którzy z nich byli bohaterami, a którzy zdrajcami? – dyskutowali chłopcy między sobą. Później zaprzestali głośnych rozmów, zaczęli się bać, zwłaszcza nowych kolegów, których kojarzono z władzami miasteczka.

Jesienią 1946 r. zaczęła się agitacja przed zbliżającymi się wyborami do sejmu. Miały się odbyć w styczniu 1947 r. Pojawiły się plakaty wzywające do głosowania na listę PPR i PPS, przeciwko kandydatom PSL. W klasie szkolnej miałem koleżankę, Izę Godlewską. Jej ojciec był prezesem Rady Powiatowej PSL. Któregoś dnia, przed wyborami, wysiadł z pociągu na miejscowej stacji. Podeszli do niego dwaj cywile i poprosili o rozmowę na boku. Nie wrócił już do domu. Któryś z kolejarzy widział go martwego leżącego między torami kolejowymi. 

Ojciec długo zastanawiał się przy pisaniu kolejnych zdań w listach do Stefana. Rodzice głośno wymieniali między sobą opinie. Co robić? Co napisać Stefanowi w sytuacji, kiedy jutro stawało się niepewne. Inni wprawdzie już powrócili, ale on przecież jest w polskim wojsku i chodzi do gimnazjum.

W lutym 1947 r. przyszedł list, w którym Stefan informował, że jego jednostka wojskowa została rozwiązana, a gimnazjum zaprzestaje działalności. Jego koledzy zastanawiają się, co robić. Jedni chcą wyjechać do Australii, a nawet do Nowej Zelandii,  gdzie podobno można znaleźć pracę na fermach hodowlanych. Inni poprosili o wizy do Kanady. Tylko do Anglii, ani do Ameryki nikt ich nie zaprasza. – Co  robić?
   Co Stefanowi odpowiedzieć, co mu poradzić? – zastanawiali się rodzice.

I zdecydowali. Ojciec napisał:
 U nas jest bardzo ciężko, ale można się uczyć i praca jest dla wszystkich.

Ten list przeważył. 
  
Starszy strzelec dawnej 2 kompanii 8 Batalionu Strzelców I Dywizji Pancernej zdecydował się wrócić do kraju. Dnia 16 lipca 1947 r. otrzymał od Polskiej Misji Wojskowej przy Sojuszniczej Radzie Kontrolnej w okupowanych Niemczech dokument, który upoważniał go do przejazdu przez Niemcy i wjazdu do Polski.  Dnia 29 lipca 1947 r. w rozkazie dziennym dowódcy Ośrodka Demobilizacyjnego Nr 2 w Quackenbrucken starszy strzelec  Stefan Wiśniewski został odznaczony Medalem Wojska, awansowany do stopnia kaprala tytularnego i zakwalifikowany do transportu, który ma wyjechać w kierunku Polski.

W sierpniu 1947 r. w Szczecinie eskortujący żołnierze angielscy rozwiązali skład polskiego pociągu ewakuacyjnego. W dwa dni później znajomy kolejarz przybiegł do naszego domu z informacją, że Stefan jest na stacji kolejowej w Działdowie i czeka na pomoc w przetransportowaniu bagaży.

Byłem przy tym powitaniu. Ojciec załadował na wózek, służący do wożenia węgla, drewnianą skrzynię i żołnierski worek z zapasowym umundurowaniem. W progu domu czekała Mama, która przytuliła Stefana do piersi. Znów płakała. Inaczej niż w 1943 r., bo z przerwami na radosny śmiech.

Skrzynię sąsiedzi pomogli wnieść do mieszkania. Czekałem, aż brat otworzy jej wieko. Było to bardzo długie czekanie. Wreszcie Stefan otworzył skrzynię.

Na wierzchu, na samej górze leżał zafoliowany obrazek Serca Jezusowego, razem z odłamkiem pocisku. Później Brat sięgnął po książki i albumy: „8 Batalion Strzelców 1 Dywizji Pancernej”; „1 Dywizja Pancerna w Walce”, bardzo gruba książka; album z fotografiami postojów, przemarszów i defilad. Obok fotografii – dokumenty przyznanych odznaczeń wojskowych: Medalu Wojska oraz medali France and Germany Star, The War Medal. Później wyjął  prezenty – żołnierskie konserwy. Siedliśmy do posiłku.  Kiedy było już po obiedzie, podszedłem do Stefana ze swoim zeszytem z wklejonymi  znaczkami, tymi z jego listów i paczek. Stefan otworzył wtedy swój klaser, wyjął z niego holenderski trójkątny znaczek z wizerunkiem królowej. Był to wspaniały prezent, nikt z kolegów filatelistów nie miał w swoich zbiorach trójkątnego znaczka. Ja jedyny miałem trójkątny znaczek z holenderską królową.
                                                         *

Później, po wielu latach, kiedy byłem już dorosłym człowiekiem, miałem szczęście pojechać do Londynu i w Instytucie im. Generała Sikorskiego realizować film dokumentalny o zgromadzonych tam pamiątkach po Polskich Siłach Zbrojnych na Zachodzie. Zatytułowałem go „Dopóki w sercach naszych”- jak w pierwszych słowach piosenki. Pokazywano go w latach 1988 i 1989 dwukrotnie w telewizji. 

Kiedy nagranie filmu na kasecie wideo dawałem w podarunku Stefanowi – usłyszałem od niego, że jest ze mnie dumny.

A tak naprawdę, to ja zawsze byłem dumny ze swojego Brata Stefana.
                            Zygmunt
                            brat Stefana Wiśniewskiego
                            st. strzelca 2 kompanii 8 Batalionu 1 Dywizji Pancernej 
                            - radiotelegrafisty przy dowódcy  Batalionu"
         
   

1 komentarz:

  1. Piekna historia. A pod byle wpisem na pudelku 500 komentarzy... :-)

    OdpowiedzUsuń