środa, 3 lipca 2013

List do Ciebie (opowiadanie)

Normalność jest ceną. Płaci się ją, aby żyć. Tego zdążyłem się nauczyć przez 33 lata życia.


 Wiedza ta docierała do mnie stopniowo. Świat tysiącem mniej lub bardziej istotnych wydarzeń naciskał na mnie ze wszystkich stron. Gdzie stawiałem mu opór, tam pojawiał się ból. Reguły narzuconej mi gry nazywały się prawdą. Gdy po raz pierwszy zrezygnowałem z walki, gdy po raz pierwszy poddałem się, ze zdziwieniem odnalazłem się w kontekście akceptacji. -Mądry chłopak – pochwaliła mnie matka, głaszcząc po głowie. Przed chwilą przestałem wrzeszczeć i skakać, by cichym i spokojnym uklęknąć tak jak wszyscy zgromadzeni w kościele. Dowiadywałem się, że mądrość to konformizm. 

Zrezygnowałem z oporu, bo trochę było mi szkoda zakłopotanej matki, bardziej jednak z ciekawości. Taki eksperyment. Zabawa w normalność. Efekt doświadczenia mile połechtał moją ciekawość. Oczywiście wtedy jeszcze nie potrafiłem sformułować żadnej odpowiedzi, wyciągnąć jakiegoś wniosku. Mama głaskała po głowie, pani siedząca obok uśmiechała się z aprobatą, uśmiechali się też święci z obrazów, a ja – roztrzepany, zaczerwieniony – klęczałem cichy i pokorny, w duchu zaśmiewając się z tej nowej hecy, z tego zgrywu na normalność. 

 Rzecz jasna – nie był to moment pełnego objawienia. Było to pierwsze muśnięcie najwyższej prawdy, reguły reguł, czyli zasady posłuszeństwa. Czy ma to jakieś znaczenie, że ta inicjacja dokonała się w kościele? Być może – przewrotne, ironiczne. Tym bardziej, że prawda nie ma nic wspólnego z osobowym Bogiem. 

 Dzień po dniu odkrywałem samego siebie w opozycji. Docierało do mnie, że jestem sobą o tyle, o ile przeciwstawię się światu. Opór jaki stawiały najpierw rzeczy, a później ludzie, okazywał się granicą mojego istnienia. Tym samym nie tylko zamykał mnie w jakimś obrębie, ale przede wszystkim - poprzez to zamknięcie mnie stwarzał. Po jednej stronie linii oporu był świat, a wszystko co znajdowało się po drugiej było mną. 

 Te proste wnioski wyprowadzałem z prostych przeżyć dzieciństwa. Kij ściskany w dłoni, szybki bieg za piłką, pięść uderzająca w policzek, woda przeciekająca między palcami... jak wiele mogę pamiętać? Nie sięgnę wspomnieniami tam, gdzie się zaczynałem naprawdę, bo byłem wtedy tylko kawałkiem mięsa. Wierzgającym i wrzeszczącym układem trawiennym, ekspansywną, żarłoczną larwą, w której w końcu dojrzał motyl świadomości. 

 Od hecy w kościele mijały miesiące i lata, a ja coraz lepiej rozeznawałem się we względności mego istnienia. Wpierw poznałem tę prostą zasadę, że moje ciało może zająć jedynie to miejsce, z którego wyprze inne ciało, ze materia stawia opór, że warunkiem mojego bycia jest siła. Postępując dalej drogą życiowych doświadczeń dowiadywałem się, iż moja świadomość trwa w jednym kształcie dopóty, dopóki nie przesunie się granica pomiędzy nią a innymi świadomościami. W jedną albo w drugą stronę; albo narzucając swoje zwierzchnictwo innym, albo takie zwierzchnictwo na siebie przyjmując. 

 Na przeciwnym biegunie mojego jestestwa, w absolutnej opozycji do uporządkowanej, racjonalnej analizy, coraz żywiej i gwałtowniej kotłował się chaos emocji. Uczuć było wiele, ale tym dominującym, tym, do którego ostatecznie i tak wszystko się sprowadzało, była samotność. W bezmiar jej wypełnionej smutkiem otchłani dane mi było wejrzeć po raz pierwszy bardzo wcześnie, już w przedszkolu. Był to szczytowy moment okresu pierwszego, żywiołowego zafascynowania sprawami świadomości, tym, jak moja jaźń odciska się w świecie. Pewnego dnia w telewizji obejrzałem bajkę, w której zły charakter przybył do miodem i mlekiem płynącej krainy. Zmusił jej mieszkańców do tego, by porzucili wszystkie swoje zajęcia i zbudowali mu ogromną, czarną wieżę. Im dłużej ją budowali, tym bardziej górowała nad ich krainą, a im bardziej górowała – tym bardziej posłuszni się stawali. Oczywiście później było jakieś moralizatorstwo, bohater jakiś, prawy i przystojny, który wieżę zniszczył, złego pokonał, lud wyzwolił. To wydawało mi się miałkie, za to zafascynował mnie wątek dominacji, tego jak przybysz narzucił ją mieszkańcom krainy. 

Nazajutrz, po obejrzeniu bajki, w przedszkolu od samego rana delikatnie badałem siłę autonomii innych jaźni. Była niewielka. Towarzysze moich zabawa okazywali się miękcy jak guma, podatni na nacisk, zmiennokształtni. Wciągałem ich w swoją grę powoli, niepostrzeżenie, tak że nawet sam byłem zaskoczony tym co się stało. 

 Nasza opiekunka miała w zwyczaju około południa przez dobre pół godziny sączyć kawę gdzieś z dala od swoich podopiecznych. W tym czasie osiągnąłem apogeum dominacji mojej woli. Dzieci robiły to, co im poleciłem. Kazałem im zebrać wszystkie klocki i budować. Rzecz jasna najpierw pomyślałem o wieży, lecz projekt ten wydał mi się zbyt trudny do zrealizowania. W końcu, nie za bardzo zdawałem sobie sprawę czemu, na środku sali zaczął powstawać sześcian. Wszystkie dzieciaki bez słowa, niemal bezszelestnie wędrowały w tę i z powrotem, zbierając klocki, a następnie dokładając je do szybko rosnącej, prostej bryły. Stałem tuż przy niej i czułem się wielki niby król, któremu poddani znoszą wota. Dominacja już dawno straciła zahaczenie w sferze werbalnej. Nie mówiłem nic. Z mojej głowy wyrastało kłębowisko błękitnoszarych, eterycznych macek. Część z nich wiła się bez celu, jak wielkie, obłe robaki, część zaś przylgnęła do głów dzieci, dzięki czemu mogłem kontrolować ich jaźnie. Przyznam, że cała ta zabawa bawiła mnie dosyć krótko, ledwie parę minut. Parę minut euforii, po których ogarnęło mnie rozczarowanie – przeniknąłem do ich wnętrz, byłem w samym środku ich jestestwa, a mimo to prawie w ogóle nie odczuwałem ich autonomicznego istnienia. Byli tylko o tyle, o ile się ich stworzyło. Efemeryczne kwiaty świadomości, może i piękne czasami, ale tak nietrwałe, tak pozbawione podmiotowości. Co prawda stojąc tam, pośród nich, gdzieś w tle słyszałem słabe echo ich myśli, jakieś nikłe wibracje uczuć, lecz jakże łatwo ustępowały one przed ciężkim rykiem mej woli. Tylko ona była naprawdę, tylko ona wypełniała pustkę i ciężko brzmiała w tej ciszy. 

 Gdy opiekunka wróciła do sali, było już po zabawie. Dzieciaki snuły się nieco osowiałe, wciąż jeszcze ogłuszone moją jaźnią, ale już puszczone samopas. Ja zaś stałem przy wielkim sześcianie z klocków. Płakałem. Opiekunka najpierw zainteresowała się dziwną konstrukcją, chwilę później mną. Pocieszała, uspokajała, pytała co się stało. Nie powiedziałem jej. Nie dla uświęcenia mojej własnej tajemnicy. Po prostu nie widziałem sensu wmówieniu jej czegokolwiek. Była tym samym czym te dzieciaki, pyłkiem na wietrze, refleksem tego co prawdziwe i władcze. Jak można poważnie traktować coś co prawie nie istnieje? Milczałem więc o moich doświadczeniach tak wtedy, jak i przez resztę życia. 

 Im starszy się robiłem, tym bardziej doskwierała mi moja samotność. Byłem odseparowany od świata, od ludzi, od wszystkiego. Wciąż ze zdziwieniem odkrywałem, że kolejne elementy mojej rzeczywistości są innym całkowicie nieznane. W niewytłumaczalny sposób ich władzom poznawczym umykało to, co dla mnie coraz bardziej stawało się swojskie. Nie byli świadomi istnienia macek mentalnych połączeń, nie widzieli jak każda jaźń obłapia nimi swoje otoczenie, nie widzieli mglistych rozbłysków, gwałtownie zmiennokształtnych, w swej żywiołowej niestabilności zawsze odbijających obrazy myśli, które zdominowały okoliczne umysły; nie dostrzegali ciemnych plam, miejsc, gdzie pozbawiona wpływu jaźni, uwolniona od jakichkolwiek napięć matryca rzeczywistości przenicowywała się, wybrzuszała i zapadała pulsacją czarnej otchłani; nie słyszeli szeptów dochodzących z tej pustki, ani jazgotu, tak dotkliwego, choć wibrującego na granicy słyszalności. 

 Próbowałem mieć przyjaciół. Lecz pobyt w większym gronie zawsze kończył się tak, że albo dominowałem całkowicie, aż do momentu znudzenia się samym sobą, kiedy to porzucałem złudne towarzystwo; albo odsuwałem się na bok i obserwowałem jak jaźnie borykają się ze sobą, jak walczą, mocują się w spazmatycznych splotach kłębowiska mentalnych odnóży. Czasami ktoś okazywał się na tyle silny, że przejmował kontrolę, stawał w centrum uwagi, był sercem towarzystwa. Jednak zazwyczaj panowała chwiejna, skonfliktowana równowaga, skutkująca chaosem śmiechów, krzyków, urywanych rozmów. 

 Próbowałem też się zakochać. Noszę wśród wspomnień obraz: nastoletni ja i nastoletnia ona siedzimy na brzegu rzeki przepływającej przez nasze miasteczko. Mocno przytuleni, wtopieni w siebie ustami w pierwszym, pełnym gorączkowego zdziwienia i nienasyconej ciekawości, pocałunku. Jedyną różnicą pomiędzy tym obrazkiem a kiczowatą pocztówką z lat młodości jakiejkolwiek innej osoby jest szarobłękitna wstęga spinająca nasze głowy. Całowałem tę dziewczynę, bo tego chciałem. Całowałem ją po godzinie rozmowy, bo bardzo tego chciałem. Więc sprawiłem, że ona podzieliła moje pragnienia. Nie było ucieczki od mojej samotności. 

 Dorastałem i stawałem się coraz silniejszy. Sprawne i mocne ciało odbijało potęgę mego ducha. W miasteczku ugruntowywała się opinia, że jestem dziwakiem. Byli mnie ciekawi, bo trzymałem się na uboczu, bali się mnie, bo byłem silny, nienawidzili mnie, bo byłem panem samego siebie. Jednak nie okazywali tej niechęci wprost. Lęk przeważał. Za to słyszałem to w tonie ich głosu, czytałem w spojrzeniach, wreszcie – widziałem jak się srożyły ich umysły, gdy nadchodziłem. Kłębowiska mesmerycznych macek ustawały w ruchu, zamierały w ostrzegawczych, defensywnych pozach. Bez problemu za tą fasadą wyczuwałem anemię ich woli. Przez miasto sunąłem niczym lewiatan, dumnie i obojętnie górujący nad struchlałym planktonem. 

 Niezbyt długo jednak upijałem się swoją wielkością. Dotarło do mnie, że oni, ta cała nieistotna drobnica, w swej zgodnej masie stanowią potęgę, której nie potrafię zwyciężyć. Stać mnie jedynie było na zachowanie własnej autonomii – wyjątkowo wielkiej w porównaniu z resztą jaźni, lecz dla mnie nadal upokarzająco małej. Drażniła mnie ich tępa supremacja, oparta na nieświadomości, na konformizmie. Zamarliśmy w układzie równowagi sił. Szukałem sposobu, by jakoś przełamać ten impas. Teraz widzę, że bałem się zaatakować. Tylko pozorowałem ataki. Oddawałem się różnorakiej działalności artystycznej. Im bardziej kontrowersyjnej, tym lepiej. Ostatnie osoby przestały się ze mną witać, gdy stworzyłem i wystawiłem na widok publiczny rzeźbę człowieka wykonaną z wyjątkowo udanego paper-mache: mieszaniny mojego kału, moczu, mojej śliny, krwi oraz skrawków Biblii i co lepszych traktatów filozoficznych. Ecce homo. 

 Odsuwałem się od nich coraz bardziej. Porzuciłem nawet rodzinny dom i koczowałem w zrujnowanej, opuszczonej chacie za miastem. Często głodowałem, bardzo straciłem na wadze, ubywało mnie coraz bardziej. Im dłużej przebywałem sam, tym mniej stabilny stawał się otaczający mnie świat. Wiosenne, a później letnie dni upływały mi na nieprzytomnych wędrówkach po okolicy. Coraz częściej natykałem się na wielkie przeziewy pustki, nie uwikłane we władzę żadnej woli pęknięcia w materialnej osnowie. Głosy z nich się dobywające przybierały na sile. Czasami zdawało mi się, że rzeczywistość cienkimi, ale wciąż rosnącymi strugami ścieka w te mroczne rozpadliny, że dookoła mnie jest coraz mniej rzeczywistości. Innymi razami dostrzegałem jakieś cienie, ciemne smugi wypełzające z pęknięć, obmacujące otoczenie niczym ślepe robaki. W nocy bezchmurne niebo zimno wpatrywało się we mnie miriadami migotliwych oczu. 

 Bałem się. Gubiłem poczucie tego co realne, bo coraz mniej świata było utwierdzone w istnieniu. Nie byłem w stanie utrzymać go w ryzach, okazywałem się zbyt słaby. Czułem rozgoryczenie. Wciąż jeszcze próbowałem sobie wytłumaczyć, że to efekt chwilowego kryzysu. Lecz nawet przyjęcie tego tłumaczenia nie zmieniało faktu, iż czułem się coraz bardziej zagrożony. 

 Musiałem wrócić. Schronić się w objęciach wspólnoty. Wstrząsało mną na myśl o zgniłej woni konformizmu, mdliło na myśl o szarej przeciętności. Poczucie porażki urosło do takiej potęgi, że moja świadomość szukając drogi ratunku wprowadziła samą siebie w stan jakiegoś ogłuszenia. Któregoś z sierpniowych dni, gdy świat zlewał się falami oleistego upału, na wpół przytomny wróciłem do miasteczka. Jaką ulgą było poczuć dookoła siebie tę ontologiczną stabilność: kształty trzymały się jednej formy, przestrzeń zastygła w układzie przewidywalnych zasad, materia koiła nerwy stabilnością swego zagęszczenia.

 Czułem radość, bo uciekłem przed strachem. Jednak mieszała się ona z jadem urażonej dumy. Wracałem pokonany. Jak mogłem się z tym pogodzić? Snułem się po ulicach miasteczka niczym lunatyk, w duchu mocując się sam z sobą. Dotarłem nad rzekę. Siadłem na piaszczystym zakolu i wpatrywałem się w wartki nurt. Ten nieustający pływ, wymykający się jakiejkolwiek formie, ale jednocześnie tak kojący, zdawał się zawierać w sobie odpowiedź na pytanie, którego jeszcze nie postawiłem, a postawić powinienem. Zanim jednak znalazłem pytanie i zanim znalazłem odpowiedź, na zakole przemocą wrzasku wdarła się trójka podpitych wyrostków. Jakiś czas igrali ze mną, szydzili, straszyli. Próbowałem do nich mówić. To spowodowało wybuch agresji. Zaatakowali mnie. Nie mogłem się bronić mentalnie. Przewaga jaką dawała mi moja świadomość nie była jak pistolet. Akt zawłaszczenia, zdominowania wymagał czasu, którego nie miałem – został on rozerwany na skrawki bólu odmierzane kolejnymi uderzeniami. Gdy już się znudzili, odeszli. 

 Leżałem na boku, lekko podkulony. Przekręciłem się na drugą stronę i pozwoliłem, aby moje ciało bezwładnie osunęło się w przybrzeżną płyciznę. Ból przestał być już istotny. Została pustka, bez żadnej myśli, bez żadnego wspomnienia. Tę pustkę wypełnił chłód wody. Leżałem z głową na brzegu. Powoli otwierałem i zamykałem oczy. Za każdym razem widziałem bezkształtny nurt, wciąż inny i wciąż ten sam. 

 Nastąpił przełom. To był ten moment. Wstałem. Zacząłem działać. Precyzyjnie jak automat. Miałem cel i szybko go zrealizowałem – wyjechałem z miasteczka, zostawiając w nim balast całej przeszłości. Przeprowadziłem się do wielkiej metropolii, aby schronić się w anonimowości jej ogromnego społeczeństwa. Wynająłem mieszkanie. Znalazłem pracę w fabryce. Ubierałem się jak wszyscy. Rozmawiałem jak wszyscy. Zachowywałem się jak wszyscy. Byłem ostrożny. 

 Bardzo szybko uczyłem się zasad tego życia skrojonego na miarę przeciętności. Początkowo czułem się nieswojo w ich niezmiennej, wspólnie tworzonej codzienności. Lecz przywykałem błyskawicznie. To było mistrzostwo w sztuce przystosowania, o ile akt ulegania zewnętrznym wpływom wypada w ogóle nazwać sztuką. Moje wyobcowanie z łatwo postrzegalnej przez ludzi, niepokojącej ich dziwności przekształciło się w wewnętrzne piętno, w balast cicho noszonej w sobie tajemnicy. Bo oczywiście jak dobrze nie wpasowywałbym się w ów ustalony mocą niezliczonych umysłów ład form materii, życia i relacji, zawsze czułem, że w tym świecie jestem intruzem. 

 Codzienność namnażała się monotonią pracy, spaceru, snu. Znalazłszy bezpieczne schronienie w mdłej powtarzalności, coraz więcej uwagi poświęcałem obserwowaniu otoczenia. Przyglądałem się formom w jakich prezentował mi się świat: pełen byłem od kształtów nieskończonymi szeregami przesuwających się przez fabrykę; pełen byłem też od tego wszystkiego co stwarzało miasto: od domów, ulic, skwerów, gołębi, samochodów, twarzy. 

 To w ludzkich twarzach po raz pierwszy dostrzegłem niepokojącą monotonię. Mój umysł raz odkrywszy podobieństwo w dwóch przypadkowych obliczach, rozpoczął zrazu leniwe, lecz coraz bardziej gorączkowe poszukiwania. Zestawiałem ze sobą setki, tysiące obrazów napotkanych osób. 

 Zaczęło się od fabryki. Pewnego dnia w trakcie krótkiej przerwy bezmyślnie zagapiłem się na stojącego naprzeciwko mnie mężczyznę. Zamarł w lekkim pokłonie nad miarowo przesuwającą się taśmą, w skupieniu obserwując sunące na niej rzędy przedmiotów. Jego twarz... jego twarz była martwa. Dzięki tej chwilowej impresji odkryłem, że pod nikłą fasadą osobniczej wariacji, pod łudzącą powłoką charakterystycznych zmarszczek, układu kości, mięśni, napięć skóry odnajduję jakiś wzór, kształt dziesiątek twarzy innych ludzi codziennie mijanych na ulicy. Wrażenie przeminęło, lecz powróciło po jakimś czasie. Może po tygodniu, później po kilku dniach, później coraz częściej. W fizjonomiach robotników zatopionych w powtarzalnym rytmie pracy coraz bardziej uderzało mnie jakieś istotowe powinowactwo formy. Lawina ruszyła. 

 Ostatniego dnia jadąc autobusem do domu z przerażeniem odkrywałem, że twarz każdego z siedzących tam ludzi jest jedną i tą samą twarzą. Na najbliższym przystanku wybiegłem z pojazdu. Oblicza mijanych ludzi osaczały mnie coraz większą oczywistością mistyfikacji, upozorowania na wielość. Uciekałem, choć nie wiedziałem przed czym, ani gdzie powinienem uciekać. Miasto, raz poruszone w posadach istnienia, błyskawicznie traciło swoją stabilność. Początkowo wszystko wyrodniało do uporczywej jednolitości: każdy samochód był tym samym samochodem, każda ściana tą samą ścianą, każde okno tym samym oknem, każdy człowiek tym samym człowiekiem. Na chwilę świat zamarł w kalejdoskopowym samopowieleniu, po czym szybko zaczął tracić spoistość, jednocześnie nieustającym pływem formy nieubłaganie zmierzając ku nowej, ostatecznej zwartości. Wszystkie kolory zlały się w jeden kolor, linie odstępowały od starych kształtów, zgodnie wrysowując się w jeden układ, perspektywa krzywiła się i załamywała, gubiła się sama w sobie, w łudzących wzrok zapętleniach i pasażach, aż w końcu przestrzeń została ściśnięta wokół stworzonego z pustki sześcianu. Mogłem jeszcze na niego patrzeć, lecz z każdą chwilą traciłem swoją podmiotowość: pożerał mnie fraktalnymi strzępami żywcem wydzieranej tkanki, punkt obserwacji związany z moim ciałem, ze wzrokiem, rozmywał się w nieokreślone pole percepcyjne, coraz szerszym zakolem obejmujące monolityczną bryłę, do której nieubłaganie redukowało się całe istnienie. Moje myśli powoli wygasały, kończąc się coraz bardziej anemicznym echem własnych treści. Ostatnim wysiłkiem woli skupiłem się na wijącej się wstędze krwi, spływającej w obręb sześcianu. To jeszcze byłem ja – ciepły, lepki, mdły. Szarpnąłem tę karmazynową strunę, z desperacką siłą, wyłamałem ją z geometrycznej determinacji. Odbiegła od prostej krawędzi nieregularnym zawijasem. Wstrzeliła się w dal, wymuszając powrót przestrzeni. Miałem ją przez chwilę w postaci mknącego strumienia, lecz nagle wstrzymała swój bieg w eksplozji. Setki rozbryzgów krwawymi plamami pokryły białe ściany. Pusty, obity materacami pokój. Siedziałem tam ogłuszony wrzaskiem. Naprzeciw mnie jakieś krwawe strzępy, kawałki białego kitla, reszta tkanki rozrzucona po ścianach, jak po eksplozji. Otwarte metalowe drzwi z małym, zabezpieczonym siatką okienkiem. Nie było we mnie na to zgody. Zamknąłem oczy i krzyczałem, z furią rozdzierając rzeczywistość na strzępy. Później płakałem. Słaby, roztrzęsiony, łkałem zwijając się w pozycję embrionalną. Policzkiem dotykałem twardej, zimnej powierzchni, czułem stęchłą woń moczu i potu. 

 Otworzyłem oczy. Leżałem na wykafelkowanej podłodze podziemnego przejścia. Omotany w brudne szmaty kuliłem się pod ścianą, a obok przepływał niekończący się potok ludzi. Jeden z nich przystanął. Patrzył na mnie. Też spojrzałem. To byłem ja. Garnitur, płaszcz, obrączka na palcu. Stałem jak wryty, nie zwracając uwagi na potrącających mnie ludzi – pod ścianą tunelu widziałem samego siebie. Jak to możliwe? Uporczywie wpatrywałem się w swoje wypoczęte, zmęczone oblicze, zapach Baldessarini mieszał się z odorem szczyn. Zamknąłem oczy. Wyciszyłem się. Obojętniałem, akceptując własną bezradność. 

 Do przytomności przywracał mnie konkret chłodu. Dookoła szum, na policzku ciepło letniego słońca, piach zgrzytał pomiędzy zębami. Otworzyłem oczy i odnalazłem siebie na zakolu rzeki, częściowo w wodzie, z bólem pobitego ciała. 

 Nie szukam odpowiedzi, bo nie ma ich lub nie mi będą one udzielane. Chcę jedynie, jeżeli to możliwe, pozostawić po sobie jakiś ślad, wskazówkę jakąś. Dlatego piszę ten list. Jeszcze jeden obrót koła czasu, jeszcze jedno przebudzenie świadomości i zapewne ten świat też stracę. Lecz jeśli to tylko moja z nim rozłąka, jeśli on nadal gdzieś istnieć będzie, chcę abyś mógł poznać świadectwo mojej samotności. 

 [2008, Londyn]


3 komentarze:

  1. Nudne jak flaki z olejem.

    OdpowiedzUsuń
  2. Wręcz przeciwnie! Bardzo ciekawe i sprawnie napisane.

    OdpowiedzUsuń
  3. Fajna sprawy, super że piszesz, i ze masz swoje miejsce w sieci, myślę, że będę czasami zaglądał, od czasu do czasu :)

    OdpowiedzUsuń