środa, 29 maja 2013

Duch w maszynie 4/5 (opowiadanie)

- Proszę pana! - Orzeł stanął przy nim i zgromił go spojrzeniem. Mężczyzna, krzywiąc się w nieprzyjaznym grymasie, zmierzył go wzrokiem.
- Co za pajac... - Widok na tyle go rozbroił, że uszła z niego agresja. Jeszcze raz przyjrzał się natrętowi i wybuchnął śmiechem. Przebieraniec stał niewzruszony, aż w końcu Krzysiek przestał się śmiać.

- Co jest, pajacu? Wetkniesz mi ulotkę? Co ty w ogóle reklamujesz? To musi być straszny syf. Nie chcę tego. - Znowu zaniósł się śmiechem.

- Proszę zostawić tę panią.
- Bo? - Krzysiek wyprężył się i wysunął szczękę. - Kim ty w ogóle jesteś?
Przebieraniec starał się wytrzymać jego spojrzenie. Wzrok mu szybko uciekał. 
- No? Czemu rżniesz bohatera?
- Jestem tu, aby cię chronić.
- Mnie?!
- Nie. Ją. - Przebieraniec skinął w stronę kobiety. - Zresztą, ciebie też. Jak trzeba.
Krzysiek przypatrywał mu się. To go nawet zainteresowało. Nie rozdaje ulotek. Chroni. Ten szary strój - pajac jak z historii o Batmanie i innych takich. 
- Słuchaj, panie bohater. Moje sprawy są moje. I nie dostaniesz w pysk tylko dlatego, że nie pakuję rąk w gówno. - Machnął na kobietę. - Gosiaczek! Chodź.
- Nie - zaprotestowała kobieta i chybotliwym krokiem, chwiejąc się na wysokich szpilkach, potoczyła się w przeciwnym kierunku.
- No jak... - Krzysiek rozłożył ręce. W głowie mieszało mu się niedowierzanie z wściekłością. - Chodź tu, tania zdziro. - Chciał za nią ruszyć, ale drogę zastąpił mu przebieraniec. Obok niego stanęła jakaś kobieta.
- Niech go pan ruszy, a zadzwonię na policję! I niech pan zostawi tę dziewczynę! Jest kompletnie pijana!
- No w mordę pieprzeni... - Krzysiek nie wiedział co zrobić. Przebierańcowi by przylał, ale tej kobiety przecież bić nie będzie. Co za chryja. Zaśmiał się.
- Pieprzony bohaterze. Kobieta cię broni. Patrz, patrz - pochylił się i zaczął skakać wokół przebierańca. - Jestem twoje przeznaczenie, kurwa, Batmanie.
- Orle Biały.
- Co? - Krzysiek rozproszył się na chwilę. Stopą trafił na krawędź chodnika. Wykręciła się na krawężniku. Syknął, zaklął i usiadł. Koks jeszcze z niego nie wywietrzał, więc bólu za bardzo nie czuł. Ale zaczynało go to irytować. Przytłaczać nawet. Spojrzał w górę, na babę i przebierańca. Przypatrywali mu się w milczeniu.
- Co za popieprzona noc... - podniósł się i pokuśtykał przez jezdnię. Opadł na ławkę. - Macie fajki?
Nie odpowiedzieli.
- Pytam, kurwa, czy macie fajki? - Znowu brak odpowiedzi, więc rzucił im jeszcze kilka bluzg, wziął głęboki oddech, rozejrzał się i wyciągnął telefon.
- Romuś?
- A kto niby? - Roman jedną ręką trzymał telefon, a drugą drewnianą łyżkę, którą mieszał w załadowanym wieprzowiną woku.
- Kurwa, Romek, ratuj kolegę.
- Co jest?
- Nie wiem, Batman jakiś, baba, laska mi spierdoliła, usrali się na mnie... - Chwila milczenia. - Nie mam z kim wypić.
- Krzysiu, co ty mi tu pierdolisz w środku nocy?
- Kreska długa, noc krótka. Czasami trzeba ratować. Gdzie jesteś?
- U siebie.
- Nie wyrwiesz się?
Romek zastanowił się.
- Dobra. Gdzie jesteś?
Krzysiek podał mu adres i rozłączyli się. Romek zdjął kucharski fartuch, narzucił skórzaną kurtkę i wyszedł z zaplecza. Wychodząc zza baru, rzucił jeszcze chłopakowi z obsługi, że świnia jest na gazie i niech ją tam dopilnuje, bo on musi jechać. A później mogą zamykać.
- Jasne. - Jacek odczekał, aż szerokie plecy szefa zniknęły w drzwiach wyjściowych. Na sali nie było już nikogo. Anka kręciła się, zbierając ze stołów pokale. Gdy na niego spojrzała, uśmiechnął się szachrajsko i ruchem głowy wskazał wejście na zaplecze. Chwila i była przy nim.
- A gdzie stary?
- Poszedł. - Ciągnął ją do kuchni. Tam zaczął gorączkowo rozpinać jej bluzkę.
- Nie wróci... już... nie wróci? - pytała, szarpiąc się z jego rozporkiem i gramoląc się na blat stołu.
- Nie. Nie wiem. Nie tak szybko. - Wpił się ustami w jej szyję, później zsunął się do piersi, ugryzł prężącego się sutka.
- Tak. - Ania jęknęła, unosząc głowę i rozpromieniając się w uśmiechu. Szybko podciągnął jej sukienkę, zsunął majtki i wbił się w nią tak głęboko, jak tylko mógł. 
- Pieprz mnie - syknęła przez zaciśnięte zęby, a on z ogromnym entuzjazmem zaczął spełniać jej żądanie. Posuwał ją szybko i ostro. Stół latał na boki, ślizgał się po wykafelkowanej podłodze. Uderzył w regał, który runął z hukiem. 
- Nie, Jacek, patrz... - próbowała coś powiedzieć. Wybuchnął śmiechem. Też się zaśmiała. Wpili się w siebie zachłannym pocałunkiem. Jeszcze kilka gwałtownych pchnięć i doszedł, czując, jak jej język pręży się mu w ustach. Opadła na blat stołu. Nakrył ją swoim ciałem. W głowie huczały mu płomienie.
- Jacek... czujesz... - przekręciła się pod nim i spojrzała w bok. - Jezu!
Na kuchni gazowej płonęło kilka kartonów z przewróconego regału. Jacek oderwał się od Ani i, podtrzymując opadające spodnie, podbiegł tam, chwycił wok i wywalił na płomienie jego zawartość. Buchnęły ze spotęgowaną siłą. Przestraszony, szarpnął się do tyłu i stracił równowagę. Runął jak długi, waląc głową o wykafelkowaną podłogę. Zamroczyło go. Zaczął się podnosić, ale ciało odmawiało mu posłuszeństwa.
- Jezu! Jacek! Co mam robić? Gdzie gaśnica?
- Tam. - Trzymając się za krwawiącą głowę, wskazał na gaśnicę: wisiała na ścianie, ale płomienie objęły już stół i sąsiednie regały, tak że dostęp do niej był utrudniony. Ania poskakała chwilę wokół nich, piszcząc i pokrzykując, w końcu podbiegła do telefonu. Straż pożarna. Roztrzęsiony głos, chaotyczne tłumaczenie, adres. Szybka mobilizacja i chwilę później wóz strażacki mknął przez miasto, sygnałem wymuszając pierwszeństwo. Na skrzyżowaniu z rykiem przeleciał tuż przed furgonem, który szarpnął się w bok i z piskiem zdzieranych opon zatrzymał się na chodniku.
- O fuck... - Siwy zaklął pod nosem. - Fuck! Fuck! Kurwa! - Powtórzył głośno, waląc ręką w kierownicę. Jemioł patrzył na niego, wyszczerzony w uśmiechu.
- Zdetonujesz nas, zanim dojedziemy.
- Pieprz się, czubie. - Siwy odpalił silnik. - Jedziemy na miejsce.
- Czekaj. Kebab.
- Co?
Jemioł już wyskoczył z kabiny.
- Chcesz kebaba?
- Kurwa, debilu! Wracaj!
- Wezmę ci jednego. Głodny nie robię. - I Jemioł poszedł w kierunku błyszczącego nieopodal szyldu “HEBAB”. Siwy klnąc na czym świat stoi, zaparkował furgon i pobiegł za nim. Dopadł go już w środku, przy ladzie. Jemioł składał zamówienie. Stanął obok niego i mierzył go wzrokiem, miarowo zaciskając szczęki. Gdy ten odebrał jedzenie, Siwy nerwowym krokiem ruszył do wyjścia. W drzwiach zderzył się z dwójką wchodzących facetów. Przepchał się. Był wściekły. Miał ochotę udławić Jemioła tym jebanym kebabem.
- Co jest, pajacu? - Krzysiek chwycił wychodzącego za ramię. Ten wyszarpnął się i ruszył dalej. 
- Powiedziałem coś do ciebie, frajerze. Mam cię uczyć kultury? Romek! - Krzysiek odwrócił się do swojego kompana, ale on, czymś bardzo zaaferowany, rozmawiał przez telefon. Facet, który go potrącił, chwycił swojego kumpla i pociągnął go wzdłuż ulicy.
- Romek, widziałeś frajerów? Chodź, mordę obić... - Krzysiek utykając, wykonał za nimi kilka kroków. Wrócił do Romka, który właśnie skończył rozmawiać. Minę miał jak byk w trakcie corridy.
- Romek, co jest, kurwa, z tobą?
- Co jest, kurwa, z tobą?! - Chwycił Krzyśka za poły marynarki i zaczął nim szarpać. - Co się ciskasz, kurwa?
- A ty co, popierdoliło cię gościu?
- Węszysz dzisiaj za problemami? Restaurację mi spalili. Przez ciebie, gnoju!
- Co, kurwa, przeze mnie? Co ty pieprzysz? - Krzysiek mocnym ruchem strącił jego ręce, pchnął go i zacisnął pięści. - Tak mogę na ciebie liczyć?
- Srał cię pies. 
- Ciebie srał!
Już chcieli się na siebie rzucić i urwać sobie łby, gdy między nimi wyrosła zwalista postać Jezusa.
- W waszych duszach nie ma pokoju, grzesznicy.
Chociaż byli postawni, on górował nad nimi o dobrą głowę. Sprzedawca w HEBABIE obserwował jak się obrzucają obelgami, a następnie zaczynają się tłuc. Sięgnął po telefon i zadzwonił na policję.
- Komenda policji, słucham.
- No, to ja, z Hebabu. Znowu się leją.
- Znowu kebab?
- Tak, to ja.
- Już wysyłam patrol. Ilu ich tam jest?
- Trzech. Dwóch takich tam i jeden dziwny facet, jak z jakiegoś filmu.
- Z filmu?
- No, nie wiem... albo z książki. Jakiś dziwny.
- Dobra. Jedziemy.
Dyspozytor podał wezwanie do patrolującej okolicę jednostki. Gdy jego głos przebrzmiał, policjanci spojrzeli po sobie.
- Powinni zamknąć tę budę.
- Jeszcze jedno wezwanie i sam ją zamknę.
- Na sygnale?
- Daj spokój. Nie spiesz się. Obiją sobie mordy i pewnie sami się rozejdą.
Sennym tempem toczyli się po pustych ulicach, sennym wzrokiem omiatając otoczenie.
- Pamiętasz Leona.
- Jakiego Leona?
- Był u nas krótko. Taki chudy, z pedalsko przyciętym wąsikiem.
- No a jak!
- Teraz jest w narkotykach. Ostatnio go spotkałem, to pogadaliśmy.
- I co - dobrze mu tam?
- Jak to w narkotykach. Ale opowiadał mi dobrą historię. Złapali jakiegoś gnoja z woreczkiem trawy. Gówniarz pyskaty, miał ich w dupie, napinał się, jakby nic go nie mogło ruszyć. Mówią mu, że źle z nim, bo znaleźli przy nim trzynaście gramów. A ten na to, że jak, kurwa, trzynaście, jak dopiero odebrał, a miało być piętnaście? Wkurwił się na dilera, że na nim przyciął i wsypał gościa.
Zaśmiali się.
- Ale co - tam było rzeczywiście 13?
- A chuj ich tam wie. Pewnie podebrali... Patrz, patrz, co to za typ tam idzie?
- Ulotkarz?
- Ulotki? O tej porze? Mówili, że tam się tłukł jeden jakiś dziwny, jak z filmu.
- Dawaj, bierzemy.
Orzeł odwrócił się, słysząc zwalniający przy nim samochód. Radiowóz. Odruchowo chciał przystanąć, ale pomyślał, że utrudnią mu pracę. Zatrzymają, będą pytać. Wiedział, iż ma z nimi wspólne interesy, jednak oni nie są tego świadomi. Zaczął uciekać. Znał tę okolicę i mógł ich zgubić bez problemu. Przepadnie w nocy. 
Ruszyli za nim. Orzeł przebiegł kawałek i skręcił w boczną uliczkę, wąski zaułek prowadzący do skwerku. A dalej park, tam się skryje. Rozpędzony radiowóz skręcił za nim. Zawyła syrena, przenikliwym jękiem wypełniając ciasną aleję. Światła wyłowiły stojącą pod ścianą furgonetkę. Przebiegając obok niej, w kabinie dostrzegł dwie przerażone twarze z wetkniętymi w usta kebabami.
- Gliny! Kurwa! Ruszaj! - wydarł się Jemioł, przeżutym kebabem opluwając przednią szybę. Siwy zapuścił motor, furgon wyrwał do przodu i zderzył się z radiowozem. Kierowca próbował uciekać. Stali na tyle blisko ściany, że drzwi uchyliły się na jakieś dwadzieścia centymetrów. Rozpaczliwie pchał się w tę szczelinę, klnąc i krzycząc. Jemioł był w lepszej sytuacji. Wyskoczył z kabiny i rzucił się do ucieczki. Jeden z gliniarzy ruszył za nim, wrzeszcząc “Stać! Policja!”.
- Co za noc - westchnął Piotrek rzucając za siebie odpalonego skręta. W alejce prowadzącej do skwerku pojawił się biegnący mężczyzna. Na zakręcie poślizgnął się i upadł. Zaraz za nim policjant. Dopadł go i zaczęli się szarpać.
- Miejscówka spalona. - Szymon władował do plecaka postawioną przy ławce butelkę piwa. Podnieśli się i ruszyli.
- Gdzie idziemy?
- Koło mostu?
- Może być.
Szymon odpalił papierosa i jakiś czas maszerowali w milczeniu. W plecaku brzęczały butelki.
- Wiesz co, Szymek, z tymi emeryturami, to jak z grzechem pierworodnym.
- Jak to?
- Jedno pokolenie za dużo przejadło i teraz jest dziura. Kasy za mało. Błędne koło.
Szymon zastanowił się chwilę.
- Nie tak, myślę, że to nie to. Znaczy się jest dziura i jest grzech, ale to przez wojnę.
- Emerytury?
- No. Rozpizgali nam kraj w drobny mak, pokolenie pracowało nad odbudową. Nie za bardzo mogli odłożyć.
- Czyli to przez Niemców?
- No, jakby nie patrzeć... Ty, ale to popatrz jaka paranoja - niemieccy emeryci zapierdalają do Egiptu kilka razy w roku. A tu syf i malaria, na aspirynę nie stać.
- No, dół.
Doszli do brzegu rzeki. Znaleźli dobre miejsce przy moście i siedli. Nad nimi na murze namalowane czerwoną farbą: “Nie dorastaj. To pułapka”.
Szymon wyciągnął dwa piwa. Otworzył zapalniczką. Podał Piotrkowi. Zagapili się w ciemny nurt, majaczący w szarudze przedświtu.
- Po wojnie podobno zatopili w Bałtyku gazy. Niemcy i Ruskie. Jest tam tego tysiące ton.
- Te łupkowe?
- Piotruś... bojowe. Truli tym ludzi na wojnie.
- Poważnie? W Bałtyku?
- No. - Szymon pociągnął dużego łyka. - Breja jak chuj. Już nie jeżdżę nad morze. Kumpel mi powiedział, ten Jemioł. Mówił, że ktoś kiedyś znajdzie sposób, żeby tę całą chemię uwolnić z amunicji i będzie masakra. Bałtyk to jedna wielka toksyczna kałuża.
- Niby jak?
- Co jak?
- To rozpierdoli, ktoś.
- Nie wiem. Jemioł tak gada, bo ma wkręt na to. Rewolucjonista, opowiadał mi kiedyś o takiej rozkminie, że rozwali pociąg z chlorem. Niby jeżdżą takie przez nasze miasto. Wystarczająco dużo gazu, żeby wytruć całą okolicę.
- Pieprzysz...
- On tak mówił. Ma chore pomysły. - Szymon zastanowił się chwilę. - Ale ma trochę racji. Ten świat potrzebuje rewolucji. Siedzimy po uszy w gównie i coś musi nas z tego wyrwać. Potrzebujemy szarpnięcia.
- Jak dla mnie, to ty Szymek potrzebujesz rewolucji.
Dłuższe milczenie.
- Może i tak. Nie czuję sensu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz