wtorek, 28 maja 2013

Duch w maszynie 3/5 (opowiadanie)

- Co za syf - Szymon, gdy już odeszli na bezpieczną odległość, odpalił papierosa i spoglądał na chaotyczną bójkę. Kobiety piszczały i klęły, faceci krzyczeli i prali się po mordach.
- Chodź, Szymek, zaraz będą psy.
Poszli w stronę parku.

- Straszna dzicz.
- Oj tam, oj tam, to tylko bójka. - Piotrek idąc, robił skręta.
- Tylko czekają na okazję. Na sygnał. Ludzie to bydło.
- Bydło nie jest agresywne.
- No... wiesz, Piotruś, to pewnie z dupy, ale ja w takich chwilach widzę skutki wojny. Mówią, że Katyń, nie mamy elit. Jest w tym racja. Zostało to, co najgorsze.
- Kurwa, Szymek, przestań mi tu srać smutami. Po prostu bójka.
- Ta. Po prostu bójka. W tym kraju wszystko jest tak po prostu. Kraj prostaków. Nigdy się nie odrodzimy.
Byli już w parku, więc Piotrek odpalił skręta. Siedli na ławce.
- Nie odrodzimy się? Myślałem, że już się odrodziliśmy.
- Licząc czwartą RP, to już nawet dwa razy.
- No - Piotrek zaśmiał się i podał Szymonowi jointa. Ten zaciągnął się kilka razy i smutno pokiwał głową.
- Bardziej mi chodzi o cywilizacyjne odrodzenie. Wiesz, takie duchowe.
- Mamy Dodę i Ich Troje.
- Licheń, kurwa. Ale Papież nie żyje.
Wybuchnęli śmiechem. Szymon zakrztusił się dymem. Oddał skręta Piotrkowi.
- Mówię ci, Piotruś, jesteśmy w ciemnej dupie, bo teraz jest tak, że zły towar wypiera dobry.
- W przypadku trawy ta zasada działa.
- Wszędzie działa. Popatrz, na przykład lekarze. Do dobrego lekarza idziesz raz, dwa razy, bo cię wyleczy. I on nie ma klientów. Nie ma pracy. Kiepski lekarz za to ma robotę na okrągło, bo nie potrafi ci pomóc i wciąż do niego wracasz.
- Heh, wkręcasz mi się.
- To dlatego mamy taką rozrośniętą służbę zdrowia - kiepscy lekarze wyparli dobrych. Dobrych już nie ma. Same wały i tylko pijar, mydlenie oczu. I tak jest wszędzie. Słodkie pierdolenie zastąpiło konkret.
- No, to jest konkret.
- Bo ja jestem z innej epoki, Piotruś. Z czasów magii i miecza...
Umilkli, bo ktoś nadchodził parkową aleją. Gdy ich zauważył, zwolnił. Podszedł i zapytał o papierosa.
- Jasne, trzymaj - Szymon poczęstował go, odpalił.
- Dzięki - facet zawahał się, jakby nie był pewien, czy ma ochotę iść dalej.
- Wszystko ok, stary?
- Mniej więcej...
- Gibona? - Piotrek wyciągnął w jego stronę jarzącego się skręta.
- Nie, dzięki.
- Siadaj - Szymon przesunął się trochę, robiąc mu miejsce.
Mirek przypatrywał się chwilę napotkanym. Usiadł.
- Albo dobra, daj - sięgnął po skręta.
- No to jak jest? - zagadał zakapturzony.
- Dobre - stwierdził Mirek, wypuszczając dużą chmurę dymu. Zagryzło go w gardło, zakaszlał.
- Życie dobre, doktorku?
Spojrzał na niego z zainteresowaniem.
- Doktorku?
- Przyjmujesz w uniwersyteckiej?
- No.
- Mam pamięć do twarzy. Wyskrobałeś mi zwolnienie w zeszłym roku. Dzięki.
- Taka praca.
- A życie?
Mirek chwilę się zastanawiał.
- Znośne.
- Myślałem, że lekarze mają grubo.
- Grubo? A... nie o to mi chodziło. Słaby wieczór.
- Kobieta?
- No... mam już dosyć ganiania za nią.
- No i po sprawie.
- Jak to?
- Dosyć to dosyć. Nic na siłę, doktorku. - Zakapturzony wskazał na skręta: - Służy ci?
Mirek pokiwał głową. Po chwili zreflektował się, że oni patrzą na niego wyczekująco. Oddał jointa. Posiedział chwilę, aż skończył palić papierosa. Pożegnał się i ruszył aleją. Czuł się uspokojony. Nie miał już ochoty ani potrzeby lecieć za Olą, martwić się o nią. Zawsze pokazywała, że ma go gdzieś. Nie potrzebuje go, więc nie będzie na siłę jej uszczęśliwiał.
Zadzwonił po taksówkę i zamówił kurs do domu. Siedząc w samochodzie, przypatrywał się przepływającemu za szybą, rozświetlonemu miastu. Czuł się, jakby pędził przez wnętrze gigantycznej maszyny, nakręconej, niestrudzonej w ślepym dążeniu. Do czego? No właśnie. Do czego. Zadał sobie to pytanie i dotarło do niego, że jest jednym z trybików. Nigdy siebie o to nie pytał. Drogę miał wyznaczoną i co najwyżej zastanawiał się, jak nią podążać. Dziadek lekarz, ojciec lekarz, matka lekarz. On - lekarz. Dziadek wybrał jego przyszłość. Tę myśl zestawił z obrazem wąsatego jegomościa ze starej fotografii. To go rozbawiło. Dobry plan, dziadku. Ale co by było, gdyby sam wybierał? Informatyk? Przedstawiciel handlowy? Budowlaniec? Taksówkarz?
- Lubi pan tę pracę? - zagadał, niespodziewanie dla siebie samego. Kierowca, zaskoczony, milczał dłuższą chwilę.
- No, praca jak praca.
- Ale lubi pan ją?
Znowu milczenie.
- Wie pan... raczej tak.
- To pozazdrościć.
- Pan swojej nie lubi?
- Nie do końca.
- A czym się pan zajmuje?
Mirek nie odpowiedział od razu. Rozważył kilka możliwości.
- Inżynier.
Poczuł się jak na balu maskowym. Ciekawie i całkiem wesoło.
- No to nie ma co narzekać.
- Narzekać nie. Ale dzisiaj dotarło do mnie coś ważnego. Że dosyć to dosyć.
- Jak ma się wybór, to czemu nie? - Od dzisiaj koniec z inżynierem. Będę lekarzem.
Taksówkarz przyglądał mu się we wstecznym lusterku.
- Trudny fach. Odpowiedzialny. - Zatrzymał samochód. - Jesteśmy.
- Ile płacę?
- Sześć dyszek.
Mirek odliczył kwotę, zapłacił i wysiadł. Zamykane drzwi stuknęły miękko. Taksówkarz zaśmiał się pod nosem.
- Lekarzem... - mruknął. Z centrali przyszło zapytanie o kurs, akurat ta okolica, więc się odezwał.
- Trzeba coś podrzucić. To stały klient. Prosi o półlitrową Finlandię. Zapłaci za flaszkę i za kurs normalnie, plus coś ekstra. - Dyspozytorka podała adres.
Po drodze zahaczył o nocny. Kupił flaszkę. Pod wskazanym adresem stał peerelowski domek - zaniedbany sześcian. Ogrodzenie ze skorodowanej i podziurawionej siatki, furtka wisząca na jednym zawiasie, szara fasada z zatopionymi kawałkami kolorowych szkieł, podjazd dla inwalidów. W oknie na piętrze światło. Przy drzwiach toporny domofon, pokryty łuszczącą się farbą. Nacisnął przycisk.
- Wódka? - zatrzeszczał wiekowy głośniczek.
- Wódka, wódka, dobry wieczór.
- Proszę wejść. Jest otwarte. Może pan wnieść na górę?
- Panie, a co ja - kelner?
- Proszę, ja nie mogę zejść.
- No, mogę, mogę...
Wszedł do domu. Po omacku znalazł włącznik światła. Z ciemności wyłoniło się wnętrze pokryte boazerią. Z ciasnego korytarzyka trafił do przedpokoju. Powietrze ciężkie, zawiesiste od potu, alkoholu, fajek i gnijącej żywności. Mdło-kwaśne. Przy schodach winda.
Ruszył na górę. Mijał rzędy zdjęć powieszonych na ścianach. Ludzkie sylwetki, pojedynczo i w grupach. Pewnie rodzinne fotografie, ale w słabym świetle nie widział dokładnie.
- Proszę tutaj - rozległ się głos, gdy stanął na piętrze. Wszedł do jedynego oświetlonego pokoju. Pod sufitem chmura tytoniowego dymu. Pożółkły facet na zdezelowanym wózku inwalidzkim. Ubrany w wytarty, granatowy sweter w zielone romby. Nogi okryte kocem.
- Przepraszam za problem, ale coś jest z tym cholernym wózkiem. - Szarpnął za koło i przetoczył się kawałek z opornym chrobotem. - Łatwiej panu wejść. Ile płacę?
- Trzydzieści za kurs, czterdzieści za flaszkę.
Podał mu butelkę. Czekając na pieniądze, rozglądał się po pokoju. Na poszarzałych ścianach półki, na nich puchary, statuetki - sportowe trofea. Szeregi trójkątnych proporców z nazwami klubów. Na małym stoliku szklanka, wypchany kiepami słoik, stara Nokia, stos zeszytów z krzyżówkami, obgryziony ołówek.
- Pan tu żyje sam? - zapytał, odbierając kasę.
- Zazwyczaj.
- Na tym...? - Taksówkarz spojrzał na wózek. - To znaczy, nie może pan chodzić?
- Nie. Czemu pytasz?
- Moja córka pracuje w pomocy społecznej. Chyba przydałaby się panu pomoc...
- Mam pomoc.
- To w porządku.
Taksówkarz schował pieniądze i ruszył do wyjścia. Zatrzymał się w drzwiach.
- Na pewno?
- Co?
- Ma pan pomoc?
- Siostra mi pomaga.
- Mogę podesłać córkę.
- Nie trzeba.
Taksówkarz jeszcze raz obrzucił spojrzeniem pokój.
- Pan był sportowcem?
- Lekkoatletyka. Biegałem. - Stuknął dłonią w nogi.
Taksówkarz cofnął się do pokoju. Podszedł do stolika i na okładce zeszytu z krzyżówkami zapisał numer.
- To do córki. Niech pan zadzwoni.
- Dziękuję, ale naprawdę nie ma potrzeby. Mam siostrę.
- Rozumiem. Dosyć to dosyć. Nie narzucam się. Dobranoc.
I wyszedł. Marian wsłuchiwał się w jego cichnące kroki. Trzaśnięcie drzwiami. Skrzypnięcie furtki. Cisza od razu okleiła go gęstym syfem. Szarpnął za wózek i ze zgrzytem przetoczył się do stolika. Odkręcił flaszkę i nalał pół szklanki. Uniósł ją przed oczami. Wpatrywał się przez nią w wyginające się kontury pokoju. Odstawił naczynie. Zapalił papierosa.
- Dosyć.
Sięgnął po telefon. Z krótkiej listy kontaktów wybrał “Sylwia”. Odezwała się po dwóch sygnałach.
- Marian? Marian?! Co się stało?
- Nic... to znaczy, cześć. Przepraszam. Obudziłem cię?
- Nie. Miałam nockę. Co się stało?
- Nic, naprawdę.
Chwila ciszy.
- Czemu dzwonisz?
- Sam nie wiem... Dobra, dosyć. - Chrząknął i rzucił trochę niewyraźnie - Przepraszam cię.
- Co wynoszą?!
- Przepraszam cię - powtórzył wyraźnie. - Przepraszam cię, siostrzyczko. I chciałbym z tobą porozmawiać. Przyjedziesz?
- Boże, Marian... co ci się stało? Ale czekaj - pewnie, że przyjadę. Jesteś pijany?
- W normie.
- To może jutro? Nie pij, dobrze? Też chcę z Tobą porozmawiać. To wszystko... Boże! - Krzyk i stłumione stuknięcie.
- Co się stało?
- Potrąciłam kogoś... Jezus-Maryja. Marian, później.
Rozłączyła się. Wyłączyła silnik i wybiegła z samochodu. Na jezdni potrącony, na czworaka. Podnosił się z przeciągłym stęknięciem. Podbiegła do niego i chwyciła go za ramiona.
- Boże! Nic panu nie jest? Tak bardzo przepraszam! Nic panu nie jest?
- Chyba nic - otrzepał się niepewnym ruchem. Ubrany w dziwny szary strój - obcisły, z peleryną. Na głowę miał wciśniętą maskę zasłaniającą pół twarzy. Zsunęła mu się częściowo, tak że patrzył tylko jednym okiem. Zaczął ją poprawiać.
- Na pewno nic? Jak się pan czuje?
Pokręcił głową, wykonał kilka kroków.
- Jest w porządku.
- Boże! Na pewno? To wyglądało poważnie!
- Na pewno. Niech się pani uspokoi.
- Ale ten huk, pana aż przetoczyło. Przecież to mogło się źle skończyć. Wina tylko z mojej strony, gdybym nie...
- Proszę panią... - Orzeł chwycił ją pod ramię i pociągnął w kierunku pobliskiej ławki. - Proszę siąść i się uspokoić. Naprawdę, nic mi nie jest.
Usiadła i jęknęła. Na chwilę zakryła twarz dłońmi. Westchnęła głęboko i znowu jęknęła.
- To straszne... Czy mogę panu to jakoś wynagrodzić? Wiem, wiem, że ja pana prawie zabiłam i to teraz brzmi żałośnie. Ale chociaż może podwieźć pana?
- Nie, proszę panią, nic nie trzeba. - Orzeł zastanowił się chwilę. - Albo mam małą prośbę.
- Niech pan prosi, czuję się dłużniczką, strasznie...
Orzeł zsunął pelerynę z pleców i odwrócił się do kobiety.
- Czy mogłaby pani...?
Kobieta podniosła się z ławki i stanęła za nim.
- Oczywiście... ależ oczywiście... - Chwyciła suwak i zaczęła dopinać obcisły strój. Z pobliskiej uliczki wytoczyła się podpita, hałaśliwa para.
- Samemu ciężko, rozumie pani.
- No pewnie, że rozumiem. Sama mam takie bluzki. To znaczy, tak się zapinają... Panu nie gorąco w tym stroju?
- Nie... raczej. W sam raz.
- Czemu pan tutaj, w środku nocy...
- Przepraszam panią, obowiązki wzywają.
Orzeł ruszył w stronę pary. Facet szarpał kobietę i wyzywał ją od kurew. Ona niemrawo osłaniała się małą, błyszczącą torebką.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz