poniedziałek, 27 maja 2013

Duch w maszynie 2/5 (opowiadanie)

- Ok – rzucił już przez ramię, w połowie drogi do salonu, skąd wziął marynarkę. Przechodząc obok, mocno klepnął ją w tyłek, co z nawiązką zastąpiło gorzkie pożegnanie i kłótnię. Spodobało mu się to. Ustawił rzeczy na swoim miejscu. Nie chce to nie, jej pieprzona sprawa. Rzucił jej protekcyjne “Dobranoc” i lekko trzasnął drzwiami. Głupia cipa. Nie zamierzał wikłać się w żadne gierki. Ich znajomość była prosta i klarowna. Lubił takie układy. Proste i klarowne. Żeby było wiadomo, o co chodzi.

Energicznie zbiegł po schodach. Już w połowie drogi do samochodu miał w głowie plan na to, co dalej. Co dalej, co dalej: pojedzie do StarStara. Tam w soboty pracuje Gosiaczek, ta laleczka, której ostatnio załatwił pracę na ciepłej posadce u Boniewskiego. Dobra rzecz – się daje, się bierze. Dziewczyna wyglądała na głupią, ale rozsądną. Powinna wiedzieć jak się zachować. Pewniak.
Jadąc samochodem poczuł, że ma ochotę utrzymać tempo. Sięgnął po telefon. Z listy kontaktów wybrał “Gówniarz”. Po chwili usłyszał energiczne “Halo-halo, dziadku Krzysztofie”. Zatkało go na chwilę.
- No, jak tam mija wieczór? - zapytał w końcu.
- Galante. Potrzebujesz wsparcia?
- Masz dla mnie jakieś cuda?
- Taki śnieg, że ci wypali artretyzm.
- Kurwa... - Krzysiek walnął ręką w kierownicę. - Pieprz się z tymi dowcipami.
- Jaaasne.
- Mówię poważnie. Żadnych, kurwa, dziadków - warknął w słuchawkę.
- Luz, stary... znaczy się, proszę pana?
- Dobra, nie ciągnij tego. Możesz być w StarStarze?
- Kiedy?
- Właśnie tam jadę.
- Za jakieś pół godziny.
- Pasuje.
- No to do zoba.
Piotrek rozłączył się i wybuchnął śmiechem.
- Ale dziad spina poślady! - Machnął na Szymona. - Chodź, ziomuś. StarStar, presto.
Ruszyli, ale niezbyt śpiesznym krokiem. Szymon szedł szurając podeszwami o chodnik, lekko przygarbiony, schowany w obszernym kapturze. Piotrek w różowej koszulce z nadrukowanym swoim numerem telefonu. Podrygiwał przy każdym kroku jakby tańczył.
- Dziad bierze ode mnie koksu. Klasyczny przypadek. Lepiej jakby sobie przyjarał, bo ciśnienie z niego nie schodzi.
- Co za typ?
- Taki tam... tu załatwię, tam załatwię, wieczorem zamoczę i powdycham. Wiesz, człowiek sukcesu.
- Niektórzy noszą sukces jak świńską mordę.
Piotrek zaśmiał się i klepnął Szymona w plecy.
- Szymek, aniele z nieba. Gdyby nie ty, to udławiłbym się optymizmem.
Szymon zerknął na niego spod kaptura i uśmiechnął się nieznacznie.
- A nie myślisz tak?
- Może i myślę. W tej pracy lepiej nie oceniać.
- Ale chyba widzisz? Mi to się chce rzygać od takich typów.
- Jakich?
- Jak ten dziad.
- Nawet go nie widziałeś.
- Nawet nie musiałem. Takich zgaduję, jak smród gówna leżącego na chodniku. Lepiej nie wdeptywać.
Piotrek znowu zaniósł się śmiechem.
- Me gusta. Jaraj, jaraj więcej, człowieczku, bo ci na gadane ładnie wchodzi.
- Słuchaj, Piotruś, ale ja poważnie. Dookoła pełno takich, którzy we łbie zamiast zwojów mózgu mają zwoje stuzłotówek.
- Mam wyjebane. Płaci za towar, tyle mnie w nim interesuje.
- Czaję to. Ale mnie to wkurwia. To takie pieprzone automaty do gromadzenia hajsu.
- Trzeba mieć jakieś hobby.
- To poważna sprawa. Mówią, że pieniądz to władza. Zwróciłeś uwagę, co mijamy na tej ulicy?
Piotrek rozejrzał się.
- Suczki?
- Nie no, ja nie o tym. Patrz, Piotruś, przeszliśmy kawałek, a minęliśmy z pięć banków. Pięć pieprzonych banków! Skoro pieniądz to władza, to bank jest ośrodkiem tej władzy. Bank na banku, Piotruś! Żyjemy w totalitarnym państwie!
- Mistrzu! Artysto! - Piotrek przyskoczył do niego i wetknął mu papierosa w usta. - Masz, zapal, zasłużyłeś. Dobre, kapitalistyczne Marlboro.
Szymon odpalił i zaciągnął się mocno.
- To jest, kurwa, problem.
- Naczelny, kierowniku.
- Mówię poważnie. To jest bagno, w którym coraz bardziej grzęźniemy. I to jest problem, że ludzie są na to obojętni. Obojętni, wywalone mają... - Szymon przerwał. Z wąskiej uliczki dobiegły ich krzyki. Trzech kolesi miotało się wokół leżącej postaci, która próbowała zasłaniać się od kopniaków.
- Chodź. - Piotrek szarpnął Szymona, próbując go odciągnąć, ale ten się nie ruszył.
- Właśnie o to mi chodzi. Mają wywalone.
- Kurwa, Szymek, mam przy sobie towar.
- To idę sam.
Szymon ruszył w stronę bijących się. Piotrek zaklął i poszedł za nim. Kolesie spostrzegli ich. Przestali kopać leżącego. Przez chwilę patrzyli na siebie, po czym jeden z nich zaczął uciekać. Pozostała dwójka ruszyła za nim.
Szymon pomógł wstać skopanemu.
- Nosz kurwa... - Piotrek zaczął krążyć wokół uratowanego. Wysoki, chudy mężczyzna, ubrany w szary, obcisły strój z długą peleryną, z wciśniętą na głowę nieokreślonego kształtu maską, przysłaniającą mu pół twarzy. - Człowiek-bocian?
- Orzeł. - Orzeł dłonią wytarł krew sączącą się z nosa. - Orzeł Biały i jestem tu, aby was chronić.
Zaniemówili. Chłopak w różowej koszulce wybuchnął dzikim śmiechem. Zataczał się i skręcał, trzymając się za brzuch.
- Ja pierdolę, ale patent. Człowieku Orle... - Oparł się plecami o witrynę sklepu i patrzył na Orła, płacząc ze śmiechu.
- Wszystko z tobą ok? - zagadał jego zakapturzony kompan.
Orzeł pokiwał głową.
- Dziękuję wam. Wasz gest ma duże znaczenie. - Odwrócił się energicznie, tak że peleryna zatoczyła w powietrzu zamaszyste koło, i ruszył przed siebie.
- Orle... - usłyszał za sobą dławiony śmiechem głos. - Kurwa, Orle Szary, chroń nas, bo tylko ty zostałeś.
Nie odwracając się, uniósł dłoń w pożegnalnym geście. Nie było mu przykro. Wiedział, że łatwo nie będzie. Początki są zawsze trudne i był na to przygotowany. Gdyby wątpił już teraz, ile byłby wart? Gdyby nie panował nad własnym lękiem, jak mógłby chronić miasto przed strachem? Ciało bolało od kopniaków. Czuł to jak potwierdzenie tego, że sprawa jest poważna. Tej nocy Orzeł Biały stał się rzeczywistością.
Przemykając ciemnymi zaułkami, myślał sobie, że od momentu, gdy wyszedł z domu, dzieli go wieczność. Wtedy był czas przed czasem - dusił się w złości, bezsilny i słaby. Ale podjął decyzję i teraz jest tutaj. Bójka w uliczce była jak chrzest. Dała mu początek.
Orzeł Biały.
Biegł szybciej. Wsłuchany w odgłosy nocy. Szum samochodów, czasami śmiechy, czasami krzyki, syreny śpiewające w oddali. Wiedział, że zło czai się w ciemności, więc unikał światła. Tam, w mroku, czekają na niego obowiązki.
W słabo oświetlonej parkowej alei ktoś zastąpił mu drogę. Orzeł przygarbił się i, po chwili zastanowienia, zacisnął pięści.
- Szefie, nie będę owijał w bawełnę - rozległ się charkotliwy bełkot. Zbliżył się do Orła, omiatając go alkoholowym wyziewem - zarośnięty, zapluty, rozedrgany. Wlepił w niego zdziwione spojrzenie. - Ki diabeł... - jęknął i cofnął się o krok.
- Nie obawiaj się. Jestem tu, aby cię chronić.
Kloszard skrzywił się, skulił się w sobie.
- A na wino dasz?
- Nie.
- A na jedzenie?
Chwila wahania. Orzeł poklepał się tam, gdzie powinny być kieszenie. Były, ale pod warstwą jednoczęściowego stroju superbohatera. Westchnął, zdjął pelerynę i się odwrócił.
- Na plecach jest zamek. Może go pan rozpiąć?
- Że co?
- Może pan rozpiąć zamek, żebym mógł wyciągnąć pieniądze?
- Cokolwiek, szefie...
Kloszard wykonał polecenie. Orzeł zsunął z siebie górną część kombinezonu i wyszperał w kieszeni zgniecioną dziesięciozłotówkę. Bezdomny wziął, przysunął przed oczy.
- Królu złoty! Gwiezdny Mikołaju! - wycharczał uszczęśliwiony.
- Orle Biały.
- Cokolwiek, szefie... - Przysunął się blisko, spojrzał mu w oczy i dodał - Niech ci Bóg błogosławi.
Poszedł. Do nocnego. Po drodze zanurzył rękę w kieszeni i wyjął garść monet. Przystanął przy latarni, aby przeliczyć, ile ma. Całkiem sporo. Pomyślał, że starczy na kilka win i do jutra ma spokój. W sklepie jednak coś go tknęło - na podświetlonej półce jasna butelka iskrzyła się jak diament - i kupił wódkę. Do tego papierosy, paczkę zapałek. Miał zestaw przetrwania.
Wrócił do parku i znalazł ustronną ławkę. Palił, popijał dużymi haustami. Smaku nie czuł, ale grzało jak diabli, więc wiedział, że mocne. Z ogniem w żołądku, który buzował miło jak w domowym kominku, próbował rozpoznawać strzępy obrazów krążących po głowie. Ciężko było stwierdzić, czy to wspomnienia, czy zasłyszane historie. Gdyby mu nie przypominali w noclegowni, to już pewnie nie wiedziałby, jak się nazywa. A tak wie - Hoszcz. Albo Koszcz. Albo to może był sąsiad. Antoni... skurwysyn... osunął się na ławkę i zasnął.
Przyśniło mu się tonące w błocie podwórze przed rozpadającą się chatą. Po podwórzu na dwóch łapach chodził wielki, czarny pies. Co jakiś czas się zatrzymywał, otwierał najeżoną zębiskami paszczę i płakał jak noworodek. Albo jak zarzynana świnia.
Obudziło go lekkie szarpanie.
- ...w porządku?
Nie chciało mu się otwierać oczu, więc tylko coś wybełkotał.
- Zostaw go. To pijak - kobiecy głos, ostry jak syknięcie.
- Chcę tylko sprawdzić...
- Proszę cię, chodźmy. To pijak. Nie czujesz?
- Boże, Olu... to że jest pijakiem, nie znaczy, że nie mogło się mu coś stać.
Znowu szarpanie.
- Proszę pana. Czy wszystko w porządku?
- Ok... To sobie zostań ze swoim nowym kolegą. Mam dosyć.
I poszła, łomocząc obcasami jak z artylerii. Szła szybko i była wściekła. Mirek, bohater dnia. Miała już dosyć tego, że znajdzie czas dla każdego, tylko nie dla niej. Jak nie to nie. Baw się dobrze.
Przed wejściem do StarStara szybko wypaliła papierosa. Postanowiła sobie, że wkurw i Mirek zostają na zewnątrz. Zdeptała ich razem z kiepem pokrytym czerwoną szminką.
W środku od razu uległa rytmowi. Szła przez salę, kołysząc biodrami. Zamówiła mojito i stała przy barze, obserwując tańczących. On podszedł i zamówił piwo. Przyciągnął jej uwagę. Wyglądał jak Jezus Chrystus na sterydach. Wielki, prawie dwumetrowy chłop, z delikatnymi długimi włosami i dziwnie łagodną twarzą pokrytą zadbanym zarostem.
- Jezus Chrystus! - Krzyknęła mu niemal prosto w ucho.
Spojrzał na nią zdziwiony. Oczy miał niepokojąco błękitne.
- Znamy się?
Ola zaśmiała się.
- Mistrz ciętej riposty?
Facet odebrał piwo i upił duży haust.
- Tak na mnie mówią. Jezus.
- Poważnie?
- Coś dziwnego?
- Nie... - Uśmiechnęła się i zmierzyła go wzrokiem. Obcisła koszulka opinała mięśnie jak z Photoshopa. - Gdzie twój krzyż?
- Mój krzyż to ateizm.
- Kogoś dzisiaj zbawiasz?
- Zabawiam niewierne.
Zaśmiała się.
- Ale ja nie wierzę!
- To dlatego obwąchujesz mnie jak suka?
- Słucham?!
- Przesłyszałaś się.
- Ok, dzięki za rozmowę... - Chciała się odsunąć, ale chwycił ją za rękę.
- Słuchaj, Marzenko, mówi się Bóg zapłać.
- Odczep się! - Szarpnęła rękę.
- Brakuje ci wiary, dziwko. Chodź ze mną, przeżyjesz objawienie.
- Zostaw mnie... - Próbowała się wyrwać. - Popieprzony świrze. Pomocy! - krzyknęła. Sytuacją zainteresował się stojący obok facet.
- Co jest?
- Pasja, kurwa - mruknął Jezus i potężną dłonią zdzielił go po pysku. Kolesia ścięło z nóg. Jezus puścił Olę, ryknął jak szarżujący wiking i rzucił się na grupę mężczyzn, którzy szykowali się, żeby zrobić z nim porządek. To był lokalny koniec świata. Ponad sto kilo czystej furii miotało się po sali waląc każdego, kto nawinął się pod rękę. Dwóch ochroniarzy próbowało go jakoś podejść, a w tym czasie ludzie w pośpiechu opuszczali lokal. Przy drzwiach kłębił się niespokojny tłum. Ktoś na kogoś warknął, ktoś kogoś popchnął, wybuchły kolejne bijatyki. Awantura z knajpy wylała się na ulicę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz